Amenra – Afterlife (2009)
01. The Dying Of Light [03:35]
02. Wear My Crown [04:09]
03. To Go On.: And Live With. Out. [05:48]
Całkowity czas: 13:32
skład: Mathieu van de Kerckhove (guitars), Colin H. van Eeckhout (vocals), Maarten P. Kinet (bass), Bjorn Lebon (drums), Lennart Bossu (guitars)
gatunek: folk, acoustic, melancholic
Amenra, często czytane jako Amen
Ra, to formacja pochodząca z belgijskiego miasteczka Kortrijk, wyrosła w
1999 roku na gruzach hardcore’owego zespołu Spineless. Trzech członków macierzystej grupy postanowiło wspólnie
odszukać nowe brzmienie i stworzyć nową siłę na środkowoeuropejskim, muzyczny
rynku mocnych brzmień. Kiedy mówi się o gatunku, wokół którego oscylują
dokonania Amenra, nie sposób nie
wspomnieć o szufladkach z napisami: sludge, post-metal czy wreszcie
post-hardcore. Od razu narzucają się też skojarzenia z tuzami zajmującymi
znaczne części wspomnianych szuflad. Mimo tego wydaje się, że elementy
składowe, charakteryzujące brzmienie Amenra,
czyli krzykliwy wokal, nisko strojone gitary czy potężnie brzmiące uderzenia
perkusji, w tym konkretnym wydaniu wytyczają pewien unikalny kurs.
Kolejne wydawnictwa sygnowane
imieniem egipskiego boga Słońca to coraz bardziej dogłębne eksploracje
wymienionych wcześniej elementów muzycznej agresji, powielanie schematów i
dążenie do perfekcji. Gdzieś po drodze, jakby przypadkiem wokół formacji
zaiskrzyła magia, której mocy dodawały nastrojowe koncerty, odbywające się w
przeróżnych, nietypowych lokalizacjach takich jak las czy opuszczony kościół.
Cała dotychczasowa twórczość formacji z Belgii zazębiała się tworząc spójną
całość. Aż do roku 2009, kiedy to światło dzienne ujrzał minialbum zatytułowany
Afterlife, stanowiący największe jak
do tej pory odstępstwo od wcześniej wytyczonego szlaku.
Zanim jednak o zawartości płyty,
warto wspomnieć o niepokojącej okładce. Grafika okrywająca krążek przedstawia
trzy zrośnięte brzuchami niemowlęta. Ich niemal całkowicie białe ciało odcina
się wyraźnie od głębokiej czerni tła. Dodatkowej mocy przekazu dodają
szponiasto zakończone, czarne łapy wychylające się z mroku tła, niebezpiecznie
zmierzające do centralnie umieszczonego brzucha. W jaki sposób okładka koresponduje
z tytułem wydawnictwa? Zdaje się, że wspomniane szpony należą do kruka lub
innego ptaka z rodziny krukowatych, które nie tylko za sprawą filmu z 1994 roku
Brandonem Lee w roli Erica Dravena, kojarzą się z przenoszeniem zmarłych w
zaświaty.
Krążek skrywa w sobie historię
opowiedzianą za pomocą subtelnie brzmiących gitar (głównie akustycznych),
niezwykle nastrojowego, delikatnie cofniętego wokalu i stonowanej perkusji. Na Afterlife składa się w zależności od
wydania od trzech do sześciu utworów. Wersje rozszerzone zawierają dodatkowe,
puszczone od tyłu kompozycje stanowiące podstawę i główną część tego krążka. Te
‘odwrócone’ propozycje wcale nie brzmią źle i są ciekawym uzupełnieniem
konceptu. Mimo tego coraz częściej usilnie staram się je ignorować.
The Dying of Light to początek krótkiej, ale niezwykłej opowieści. Nieśpieszne brzmienia, dużo ciszy, spokojny wokal Colina H. Van Eeckhouta, idealnie pasujący do tego typu ekspresji i przekazu emocji, kreuje niesamowicie melancholijny nastrój, od którego nie sposób się oderwać. Całość chwyta za serce, chwyta za umysł i zanurza w basenie pełnym czarnej, lepkiej wody. Co ciekawe jest to wrażenie wysokopożądane. Pisząc o wokalach trzeba podkreślić, że te zdecydowanie budzą skojarzenia z głosem Maynarda Jamesa Keenana. Od potraktowania materiału z Afterlife jako nowego odprysku geniuszu lidera formacji Tool, odwiodła mnie tylko wrodzona nieufność i dociekliwość. Nie jest to oczywiście zarzut wręcz przeciwnie - podkreślenie walorów.
The Dying of Light to początek krótkiej, ale niezwykłej opowieści. Nieśpieszne brzmienia, dużo ciszy, spokojny wokal Colina H. Van Eeckhouta, idealnie pasujący do tego typu ekspresji i przekazu emocji, kreuje niesamowicie melancholijny nastrój, od którego nie sposób się oderwać. Całość chwyta za serce, chwyta za umysł i zanurza w basenie pełnym czarnej, lepkiej wody. Co ciekawe jest to wrażenie wysokopożądane. Pisząc o wokalach trzeba podkreślić, że te zdecydowanie budzą skojarzenia z głosem Maynarda Jamesa Keenana. Od potraktowania materiału z Afterlife jako nowego odprysku geniuszu lidera formacji Tool, odwiodła mnie tylko wrodzona nieufność i dociekliwość. Nie jest to oczywiście zarzut wręcz przeciwnie - podkreślenie walorów.
Eteryczna historia opatrzona jest tekstami, które
nie tylko idealnie do niej pasują, ale zdają się kreować drugie, czasem nawet
trzecie dno. Wśród tych trzech krótkich kompozycji nie znajdziemy zbyt wielu
odpowiedzi, nie sposób jednak nie dostrzec wielu symboli, znaków, podpowiedzi. Odważę
się zaryzykować stwierdzenie, że dźwięki zawarte na tym krążku są tłem do
historii osoby zawieszonej gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią, widzącej zarówno
rozmazany obraz pozostawionego życia, jak i próg zaświatów. W związku z tym
rzeczona postać stara się zapewnić swoich bliskich (a może i po części również
siebie), że mimo zdarzeń nieodwracalnych wszystko może się ułożyć.
W utworze
Wear My Crown spokojna melorecytacja
płynnie przechodzi w śpiew, który niezmiennie przy każdym kolejnym
przesłuchaniu tej kompozycji wywołuje u mnie przyspieszone bicie serca. Ten
efekt tylko potęguję wielokrotnie powtórzona ostatnia fraza tekstu:
all the prayers in the world won't bring me back
but i now i'll be safe inside your heart
there will be sinners, there will be saints that cross your path
but don't lose heart now, love, you'll be allright.
Afterlife wieńczy równie udany
utwór – To Go On.: And Live With. Out.,
który zawiera wszystkie wcześniej wymienione walory.
Krążek kończy się po nieco ponad
trzynastu minutach przesyconej melancholią muzyki. Głośniki już nie brzęczą,
dźwięki już się nie sączą, wokale już ucichły, ale historia opowiedziana przez Amenra wciąż tętni w moim wnętrzu. Afterlife pozostawia po sobie nie tylko
zadumę, ale też pewien ślad, który zmusza do kolejnych zapętleń i kolejnych
sesji z tą muzyką. Z jednej strony smuci fakt, że EPka jest tak krótka (nawet z 'odwróconymi' utworami), z drugiej cieszy, bo zdecydowanie lepiej jest dostać mniej materiału, ale wysokiej klasy niż dużo sztucznie wydłużonego, muzycznego bełkotu. W potoku produkcji, który zalewa nas każdego dnia, coraz
trudniej znaleźć takie perełki, dlatego z całą stanowczością należy podkreślić,
że jest to krążek, po który warto sięgnąć i to nie tylko po to, żeby zobaczyć
odmienione Amenra, ale po to, żeby
się w tym obliczu zatracić.