niedziela, 12 kwietnia 2015

Spoiwo - Salute Solitude (2015)

Spoiwo - Salute Salitude


wydawnictwo: wydanie własne, 2015

01. Disembrace [04:29]
02. Skin [04:16]
03. YOS [08:19]
04. No Kingdom [03:37]
05. Call Me Home [04:46]
06. Flare [04:16]
07. Years of Silence [01:48]

skład: Paweł Bereszczyński (bass), Piotr Gierzyński (guitar), Simona Jambor (synth), Krzysztof Sarnek (drums), Krzysztof Zaczyński (synth)

gatunek: post-rock, ambient, cinematic

Zazwyczaj bywa tak, że zespół najpierw tworzy materiał i ogrywa go koncertowo, później zabiera się za nagrywanie płyty, a dopiero potem - przy sprawnie wykorzystanym potencjale - zyskuje rozgłos, uznanie i rozpoznawalność. Formacji Spoiwo udało się tę kolejność przepięknie zaburzyć. Na długo przed wydaniem płyty, ponad trzy lata temu, w sieci pojawił się utwór Years of Silence, który mimo bardzo krótkiego trwania, błyskawicznie rozbudził ogromne nadzieję we wszystkich fanach przestrzennego grania, w którym pojawia się duża doza elektroniki. Niemal rok później światło dzienne ujrzała kompozycja Skin, która tylko podsyciła potrzebę posiadania albumu długogrającego w wykonaniu Spoiwa. Po tak długim wypatrywaniu debiutanckiego krążka, nadszedł moment, w którym cudownie zminiaturyzowaną wersję koncertowych poczynań rzeczonej formacji można zabrać do domu. Czy warto było czekać?

Zanim pojawi się jednoznaczna odpowiedź na postawione wyżej pytanie, warto zaznaczyć, że mimo dużego zainteresowania twórczością zespołu już na początku jego działalności, wcale nie było łatwo szczęśliwie sfinalizować wydanie płyty. Można odnieść wrażenie, że zespołowi brakowało szczęścia. Na swojej drodze napotkali m.in. odwołaną trasę koncertową szwedzkiego Moonlit Sailor, z którym mieli zagrać w Warszawie, zbuntowany sprzęt z niestrojącym jednym (jedynym) klawiszem, czy problemy z nagłośnieniem koncertu transmitowanego na żywo za pośrednictwem Internetu. Trudno też nie wspomnieć o tym, że materiał na album był nagrany dwukrotnie, ze względu na niesatysfakcjonujące brzmienie przy pierwszym podejściu. Problemy się piętrzyły, ale Spoiwo postawiło na swoim i na przekór przeciwnościom losu premierę Salute Salitude zaplanowano na piątek trzynastego.



Salute Solitude to siedem kompozycji, wśród których znajdziemy znane już wcześniej Years of Silence i Skin. Cały album utrzymany jest w specyficznym dla Spoiwa nurcie, który swobodnie łączy rozległe przestrzenie znane z post-rocka z klimatami tworzonymi przez mistrzów filmowych ścieżek dźwiękowych. Morze elektroniki wygenerowane przez podwójny zestaw klawiszy i gitarowe szumy rozlewa się po poszczególnych kompozycjach, scalając je w ogromny muzyczny kleks, od którego nie sposób się uwolnić. Taki zestaw instrumentów i podział ról przy generowaniu dźwięków nie tylko wyróżnia Spoiwo na rodzimym poletku muzycznym, ale też stanowi jeden z największych atutów tego zespołu. A ten zdaje się być doskonale tego świadomy, bo z premedytacją go wykorzystuje. Dzięki temu otrzymujemy spójny, piekielnie dopracowany album, który czaruje zwiewnością, otula eterycznym całunem dźwięków, a od czasu do czasu potrafi też diametralnie zmienić podejście do przestrzeni i drastycznie ją zawęzić. W operowaniu miejscem w kompozycjach ogromną rolę odgrywa sekcja rytmiczna, która brzmi w bardzo przyjemny, miękki sposób. Są jednak momenty, w których zespół mógł pozwolić sobie na jeszcze jeden krok dalej i odrobinę więcej swobody w najeżaniu utworów i od czasu do czasu zaserwować jeszcze większą kumulację intensywnych dźwięków na przykład poprzez dodanie podwójnej stopy do finału YOS.



Salute Solitude to płyta, na którą warto było czekać. Mowa bowiem nie tylko o piekielnie dopracowanym i świetnie brzmiącym krążku, ale też o efekcie walki o marzenia. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że miałem okazję obserwować zmagania zespołu z rzeczywistością, które mimo niepowodzeń, nie zakończyły się rezygnacją, tylko kolejnym próbami, a te w ostatecznym rozrachunku - piękną, choć nieco za krótką płytą. Ogromne ilości elektroniki, szumów i klimatycznych rozwiązań z ciekawą rytmiką na czele, tworzą niesamowity nastrój, który pochłania bez ostrzeżenia, ale o to akurat nie można mieć pretensji.