Kilkadziesiąt koncertów w Polsce
i za granicą, w tym występ na niemieckim Night of Prog w Loreley czy polskim
Woodstocku, niesamowita ilość
poruszonych serc i wzbudzonych emocji, wciąż wysoka forma i sceniczna świeżość,
czyli o koncercie Riverside przez
pryzmat roku 2011.
Wyprawy do Progresji, zwłaszcza
te jesienno-zimowo niezmiennie dostarczają mi wielu emocji. Podobnie było i tym
razem. Podróż sama w sobie odbyła się w sennej atmosferze poszanowania ludzkiej
prywatności i nietykalności osobistej. Jednak niemiłosiernie długa kolejka do
drzwi klubu skutecznie podniosła ciśnienie i zniwelowała odczuwanie stosownej
do pory roku temperatury powietrza. Po odstaniu ponad dwudziestu minut w tej
urodziwej inscenizacji efektu wąskiego gardła przedstawiającego jeden z
mechanizmów ewolucji, nerwowym dreptaniu, stosownych komentarzach oraz zawarciu
kolejkowych sojuszy udało mi się wkroczyć do klubu.
W związku z tym, że nie wpisałem
się wcześniej na listę kolejkową i swoje musiałem odstać, umknęły mi dwa
pierwsze utwory w wykonaniu Disperse.
Tę młodą formację miałem już okazję widzieć na żywo w 2009 roku, kiedy to grali
w Progresji przed… Riverside. Już
wtedy było wiadomo, że nie tylko wiedzą, jakie brzmienie chcą wygenerować, ale
także wiedzą jak do tego dążyć. W ich muzycznym dorobku znajduje się jeden
długogrający album (Journey Through the
Hidden Garden), ale materiał na kolejne wydawnictwo jest już gotowy, a
płyta ma się ukazać na początku nowego roku. Część z nowości pojawiła się
również podczas koncertu. Ich muzyka to w dalszym ciągu metal progresywny z
dużą ilością ozdobników, muzycznych udziwnień, zmian rytmu, dużą rolą klawiszy,
niesamowitą gitarą i skuteczną sekcja rytmiczną. Słychać, że machina pod nazwą Disperse działa bez zarzutu, nic nie
skrzypi, nic się nie sypie i wszystko jest na swoim miejscu. Pytanie tylko, czy
to wszystko nie jest przypadkiem za
dużo. Jestem zwolennikiem zasady less is
more i z niepokojem obserwuję jak zespół coraz bardziej zmierzając w
objęcia muzycznej wirtuozerii, z uporem maniaka buduje kompozycyjne łamigłówki,
które początkowo może i bawią, ale z czasem mogą zacząć nie tylko nużyć, ale i
męczyć. Zespół z Przeworska porwał wiele osób zgromadzonych tego dnia w
Progresji, o czym świadczą nie tylko wyniki sprzedaży płyt, ale także pozytywny
odbiór i reakcje publiczności na dźwięki płynące ze sceny. Tym występem panowie
z Disperse pokazali kierunek, w
którym zmierzać będzie ich muzyka i mimo tego, że jest to kierunek coraz
bardziej oddalający się od moich muzycznych fascynacji to wiem, że sięgnę po
nowy krążek i to nie tylko z chęci wyżycia się w formie recenzji.
Z każdym kolejnym koncertem Riverside, na którym się pojawiam (a
ich liczba powoli, ale sukcesywnie zbliża się do dwucyfrowego wyniku) rosną
moje wymagania odnośnie tego, co wydarzy się na scenie. Balon z napisem
oczekiwania nadął się niemiłosiernie i to na długo przed tą sobotnią nocą.
Takie zachowanie wydaje się być zrozumiałe, ale też niebezpieczne. Któregoś
dnia gaz wypełniający jego wnętrze może zacząć się ulatniać w szybkim tempie,
co niewątpliwie doprowadzi do braku oczekiwań, a tym samym do rozwodu za
porozumieniem stron i to mimo wcześniej deklarowanej dozgonnej miłości. Wielu
elementów można się było obawiać: formy po intensywnie przepracowanym roku,
frekwencji po majowym koncercie czy też setlisty oscylującej w okolicach
najnowszych wydawnictw. Jak było w Progresji? Obeszło się bez radykalnych
rozwiązań. Przede wszystkim warto podkreślić, że zadbano o odpowiednią oprawę.
Na scenie oprócz sprzętu pojawiły się flagi przedstawiające okładki
długogrających albumów Riverside, na
dodatek cały występ tej formacji został opatrzony bardzo ciekawą grą świateł.
Skoro były światła, oprawa i ludzie, to można było zacząć muzyczną ucztę. Forma
nie zawiodła, podobnie jak frekwencja, natomiast dobór utworów mógł zaskoczyć.
Zespół zaprezentował nam przegląd może nie krwistych, ale zdecydowanie
soczystych kompozycji. Zdecydowanie częściej dało się mocniej tupnąć nóżką niż
zanurzyć w muzycznej przestrzeni, więcej było natarczywego smagania dźwiękami
niż melancholijnych podmuchów. Dało
się usłyszeć Arificial Smile, Hyperactive, Reality Dream III, The
Curtain Falls. Mimo tego, że nie zabrakło stonowanego Conceiving You, czy Left Out to już w trakcie koncertu wiedziałem, że część osób
zgromadzonych w Progresji będzie kręcić nosem na myśl o takim a nie innym
doborze repertuaru na ten wieczór. Jednak dla mnie, jako osoby, która uwielbia
melancholijne kompozycje, to wydarzenie bynajmniej nie było spisane na straty.
Wręcz przeciwnie! W Riverside
magiczne jest to, że każdy kolejny koncert jest innym, indywidualnym
przeżyciem. Nie obeszło się bez kilku smaczków, do których niewątpliwie można zaliczyć
przedłużające się intro do Conceiving You,
czy zaskakującą improwizację w trakcie jednego z utworów. Koncert skończył się
dwoma bisami oraz pewnym niedosytem i to mimo blisko dwugodzinnego,
energetycznego setu.
Jeszcze bardziej nadmuchując
wspomniany wcześniej balon, czekam na nowiny dotyczące nowego krążka i kolejne
koncerty, oczekiwanie to umilając sobie kolejnymi odsłuchaniami trylogii
skąpanej w czerwonym sosie do czego i was zapraszam.
[Ten i wiele innych tekstów do przeczytania również w portalu ArtRock.pl]