Ursynalia Warsaw Student Festival 2012 - krótka rozprawa na temat Juwenaliów SGGW w kilku aktach spisana. Na początku pozwolę sobie na pewną dygresję. Tekst powstaje dość późno w stosunku do daty omawianego wydarzenia, co spowodowane jest przede wszystkim chęcią solidnego przetrawienia pewnych myśli. Obserwacje poczynione zostały w trakcie trzech dni festiwalu, tym razem z perspektywy osoby na prawach uczestnika, bez prasowych udogodnień.
AKT I – Imprezy masowe.
Nie lubię imprez masowych. Nie
mam tu ma myśli wyłącznie koncertów. Wspomniane przeze mnie uczucie ma
zdecydowanie szersze podłoże. Im więcej zainteresowanych daną imprezą, tym
statystycznie większe zagęszczenie jednostek nieskalanych myśleniem, żeby nie
napisać głupich. Głupota jest poniekąd wpisana w tło tego typu imprez, co
często bywa męczące, zwłaszcza z moim szczęściem do przyciągania indywiduów
maści wszelakiej oraz alergii na wspomniane zjawisko na g. Tym razem nie było
najgorzej, chociaż standardowo dało się dostrzec osobników zaburzających odbiór
ogółu i ogółowi opinię psujących. Warto jest swoje spostrzeżenie podpierać
przykładami, a tu o takie nietrudno. Postaram się zignorować palenie papierosów
(i nie tylko) gdzie popadnie, czy przemycanie alkoholu do strefy koncertowej –
niech stracę, pomarudzę na to przy innej
okazji. Za to mogę pogratulować Wydziałowi Rolnictwa i Biologii wzbogacenia
elewacji budynku na poziomie przyziemia w cenne składniki ludzkiego moczu. Jest
mi szalenie przykro, że nie mam tu na myśli jednego czy dwóch przypadków takiego
zachowania. Widocznie do toalety zawsze jest za daleko albo kolejka jest zbyt
długa…
AKT II – Juwenalia.
Ursynalia to wydarzenie, które
budzi we mnie szalenie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony serce roście patrząc na te czasy, w końcu Juwenalia SGGW dokonały
ogromnego postępu, nie tylko jeżeli chodzi o jakość organizacji imprezy, ale
także o muzycznych gości, którzy swoją obecnością uświetniają to studenckie
święto. Skok w rozwoju Ursynaliów jest trudny do zignorowania, tylko czy
przypadkiem nie jest to skok w objęcia sponsorów? Trochę brakuje mi chaosu
zrodzonego z nieskrępowanego szaleństwa studenckiej braci. Chociaż z dwojga
złego chyba lepiej pójść śladem tego biednego człowieka pojawiającego się na
scenie po występie każdej z kapel, przełknąć gorzką pigułkę wygładzenia i
(prób) ukulturalnienia reguł i zmierzyć się z zapętlonymi reklamami, po to żeby
móc zetknąć się z muzyką na światowym poziomie. Tylko czy warto upierać się, że
to nadal jest festiwal studentów?
AKT III – Organizacja.
Chętnie pomarudziłbym na
organizację tej imprezy, ale w gruncie rzeczy nie ma się do czego przyczepić. Zadbano
o odpowiednią dostępność napitku, jadła i dodatkowych atrakcji. W związku z tym
oprócz jedzenia i picia, które swoją drogą było typowo festynowe, można było
jeszcze pojeździć na karuzeli, skoczyć na bungee, czy doświadczyć wielu
pomniejszych uciech na stoiskach sponsorów, w tym obejrzeć film w kinie
plażowym. Organizatorom nie do końca udało się sprostać tematowi pola
namiotowego, ale zdaje się, że w zeszłym roku w ogóle nie pojawiło się takie
rozwiązanie, więc zakładam, że obserwacje tej materii pomogą uniknąć
niekorzystnych rozwiązań w latach późniejszych. Ochrona okazała się względnie
skuteczne i zadowalająco rozgarnięta, co przecież nie zawsze się zdarza.
Warto też wspomnieć o kilku
niedociągnięciach, nad którymi warto popracować. Od pewnego momentu posypała
się ramówka, sety poskracały, występy poprzesuwały. Trzeba mieć w sobie pewną
dozę wyrozumiałości i takie sytuacje zaakceptować, to oczywiste, ale warto też
dać ludziom znać, co się dzieje. Szczytem braku komunikacji była sytuacja
zastana przed występem In Flames.
Zamiast bandy brodatych Szwedów na scenie pojawili
się techniczni walczący z łańcuchami. Do dziś nie do końca wiadomo, co
chcieli osiągnąć i czy im się to udało. Warto zaznaczyć, że wspomniana sytuacja
wydłużała się niemiłosiernie, a ze sceny nie popłynęły żadne słowa wyjaśnienia.
Moi drodzy, tak się nie robi!
AKT IV – Pogoda.
Ależ było zimno. Niestety w
naszym kraju nie da się zamówić pogody, a ta staje się ostatnimi czasy
wyjątkowo kapryśna. W związku z tym, jedyną dostępną alternatywą dla
całodniowego wylegiwania się na trawie w promieniach czerwcowego słońca, stało
się wybieranie poszczególnych, niezbyt licznych, tych najbardziej pożądanych
atrakcji i ucieczka do domowych pieleszy. Chętnie wycisnąłbym z tego festiwalu
zdecydowanie więcej, ale w związku z zaawansowanym wiekiem postanowiłem nie nadwyrężać
organizmu i stąd taka, a nie inna postawa. Dla lepszego zobrazowania tego
zjawiska (zimna, nie starości) zaznaczę, że przez większą część czasu spędzonego na kampusie SGGW, przesiedziałem w
czapce. Warto tutaj dodać, że zimowej.
AKT V – Muzyka.
Czas na kolejną pomniejszą
dygresję. Organizatorom należą się wielkie brawa za domknięcie i
zakontraktowanie takiego zestawu zespołów. Szczerze przyznam, że do ostatniej
chwili czekałem na informacje o wycofujących się uczestnikach festu. Takie
informacje się nie pojawiły i za to wielkie brawa. Tak jak wspomniałem, miałem
okazję obserwować tylko wybrane zespoły w związku z tym refleksje również będę
wybiórcze.
W krótkim czasie, po części przy
okazji, zaliczyłem dwa koncerty Luxtorpedy.
Mając na uwadze szeroko zakrojony szacunek do postaci Litzy postanowiłem dać szansę
jego kolejnej formacji. Okazuje się, że tym razem ma do zaoferowania prostą,
niewymagającą, ale wybitnie koncertową muzykę, w czym utwierdził mnie piątkowy
występ, dając dużo pozytywnej energii. Jednak nie było to główne danie tego
dnia, bo tym miał być Slayer. Od
razu śpieszę z wyjaśnieniem, że nie jestem wielkim fanem tego typu grania.
Postanowiłem jednak skorzystać z okazji i zmierzyć się z tym tematem. Panowie z
USA pojawili się na scenie, pokazali to, co robią od trzydziestu lat i bez
zbędnych konwenansów udali się w drogę powrotną. Muszę sobie pogratulować
wytrwałości i to podwójnej: do muzyki i do ludzi. Za dużo, za głośno i zbyt mało finezyjnie, żeby nie rzec prostacko.
Sobota stała dla mnie pod znakiem
In Flames. Od dawna miałem ochotę posłuchać
dokonań Szwedów na żywo, ale jak do tej pory, nie udało mi się wykorzystać
nadarzających się ku temu okazji. Zanim jednak na scenie pojawiła wspomniana
formacja mogłem przypomnieć sobie, jak bardzo żałuję, że Hunter nie gra już tak jak na Medeis.
Mam ogromny sentyment do tego krążka i niestety nie mogę się przekonać do
kolejnych propozycji tej formacji, chociaż zdaje się, że po T.E.L.I. zanotowali pewną zwyżkę formy.
W dziwnie skróconym występie nie pojawiło się nic ze starszych kompozycji, a
szkoda. Oprócz alergii na głupotę wykazuję również nietolerancję dla wszelakich
objawów elektroniki. Jednak po raz kolejny postanowiłem wystawić się na próbę i
przyswoić porcję muzyki My Riot.
Wszystko wskazywało na to, że ludzie dobrze się bawią, ale mnie dźwięki płynące
ze sceny kompletnie nie ruszyły. Odniosłem dziwne wrażenie, że Glaca najlepsze
lata twórczości ma już za sobą, a i wokalnie radzi sobie gorzej niż kiedyś. Na
dodatek zafundował nam mały pokaz mody co chwilę wymieniając elementy
garderoby. Czyżby w niedalekiej przyszłości planował zająć się dystrybucją
ubrań? Opóźniony występ In Flames
muszę zaliczyć do udanych, chociaż warto zaznaczyć, że brzmienie nie było zbyt
selektywne, a repertuar mógł być bardziej przekrojowy. Mimo wszystko cieszę
się, że mogłem przekonać się, że głowa nie służy tylko do myślenia, ale także
do innych przydatnych, również koncertowo, czynności.
Niedziela to był zdecydowanie
najcieplejszy dzień tego festiwalu. Muzycznie też sporo się działo, chociaż
interesujące mnie zespoły kończyły swoją działalność jeszcze przed zmrokiem. Na
pierwszy ogień poszła francuska Gojira.
To mój drugi koncert tej formacji i kolejny dowód na to, jak niesamowicie można
przenieść studyjną perfekcję na występy na żywo i to na otwartej przestrzeni.
Niesamowita technika, selektywne brzmienie i srogi łomot. Oprócz dobrze znanych
kompozycji takich jak Flying Whales
można było również usłyszeć utwór promujący nadchodzącą płytę: L’enfant Sauvage. Bardzo mi się to
podobało. Gorzej wyszło to w przypadku Mastodona.
Niestety metalowcy z USA bardzo przeciętnie wypadli na żywo i tym samym
zasłużyli sobie na miano największego zawodu Ursynaliów w moim prywatnym
rankingu. Grali od niechcenia, jakby za karę, bez należytej energii i precyzji.
Do tego warto dodać, że skupili się na materiale ze swojego ostatniego
wydawnictwa – The Hunter, a aż
prosiło się o kilka starszych kompozycji. Wieczór i cały fest domknął (w moim
przypadku) Jelonek, który
standardowo oprócz poczucia humoru i muzycznego szaleństwa pokazał też znaczną
ilość festynowych zagrywek.
AKT VI – Podsumowanie.
Po trzech dniach selektywnej
obecności na kampusie SGGW stwierdzam, że Ursynalia zasługują na pozytywną ocenę.
Pojawiło się kilka aspektów, nad którymi warto popracować, ale staram się
wierzyć, że organizatorzy już o tym wiedzą. Muzycznie zawsze można zgłaszać
obiekcje co do nagłośnienia, zaangażowania zespołów, czy ich doboru do
festiwalu (że o kolejności nie wspomnę), ale trzeba przyznać, że każdy z
zespołów zaprezentował się najlepiej, jak tylko potrafił w danym momencie i
całość nie schodziła poniżej pewnego, satysfakcjonującego poziomu. Tylko ta
pogoda…