czwartek, 7 czerwca 2012

echa Ursynalia Warsaw Student Festival 2012



Ursynalia Warsaw Student Festival 2012 - krótka rozprawa na temat Juwenaliów SGGW w kilku aktach spisana. Na początku pozwolę sobie na pewną dygresję. Tekst powstaje dość późno w stosunku do daty omawianego wydarzenia, co spowodowane jest przede wszystkim chęcią solidnego przetrawienia pewnych myśli. Obserwacje poczynione zostały w trakcie trzech dni festiwalu, tym razem z perspektywy osoby na prawach uczestnika, bez prasowych udogodnień.

AKT I – Imprezy masowe.

Nie lubię imprez masowych. Nie mam tu ma myśli wyłącznie koncertów. Wspomniane przeze mnie uczucie ma zdecydowanie szersze podłoże. Im więcej zainteresowanych daną imprezą, tym statystycznie większe zagęszczenie jednostek nieskalanych myśleniem, żeby nie napisać głupich. Głupota jest poniekąd wpisana w tło tego typu imprez, co często bywa męczące, zwłaszcza z moim szczęściem do przyciągania indywiduów maści wszelakiej oraz alergii na wspomniane zjawisko na g. Tym razem nie było najgorzej, chociaż standardowo dało się dostrzec osobników zaburzających odbiór ogółu i ogółowi opinię psujących. Warto jest swoje spostrzeżenie podpierać przykładami, a tu o takie nietrudno. Postaram się zignorować palenie papierosów (i nie tylko) gdzie popadnie, czy przemycanie alkoholu do strefy koncertowej – niech stracę, pomarudzę na to przy innej okazji. Za to mogę pogratulować Wydziałowi Rolnictwa i Biologii wzbogacenia elewacji budynku na poziomie przyziemia w cenne składniki ludzkiego moczu. Jest mi szalenie przykro, że nie mam tu na myśli jednego czy dwóch przypadków takiego zachowania. Widocznie do toalety zawsze jest za daleko albo kolejka jest zbyt długa…

AKT II – Juwenalia.

Ursynalia to wydarzenie, które budzi we mnie szalenie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony serce roście patrząc na te czasy, w końcu Juwenalia SGGW dokonały ogromnego postępu, nie tylko jeżeli chodzi o jakość organizacji imprezy, ale także o muzycznych gości, którzy swoją obecnością uświetniają to studenckie święto. Skok w rozwoju Ursynaliów jest trudny do zignorowania, tylko czy przypadkiem nie jest to skok w objęcia sponsorów? Trochę brakuje mi chaosu zrodzonego z nieskrępowanego szaleństwa studenckiej braci. Chociaż z dwojga złego chyba lepiej pójść śladem tego biednego człowieka pojawiającego się na scenie po występie każdej z kapel, przełknąć gorzką pigułkę wygładzenia i (prób) ukulturalnienia reguł i zmierzyć się z zapętlonymi reklamami, po to żeby móc zetknąć się z muzyką na światowym poziomie. Tylko czy warto upierać się, że to nadal jest festiwal studentów?

AKT III – Organizacja.

Chętnie pomarudziłbym na organizację tej imprezy, ale w gruncie rzeczy nie ma się do czego przyczepić. Zadbano o odpowiednią dostępność napitku, jadła i dodatkowych atrakcji. W związku z tym oprócz jedzenia i picia, które swoją drogą było typowo festynowe, można było jeszcze pojeździć na karuzeli, skoczyć na bungee, czy doświadczyć wielu pomniejszych uciech na stoiskach sponsorów, w tym obejrzeć film w kinie plażowym. Organizatorom nie do końca udało się sprostać tematowi pola namiotowego, ale zdaje się, że w zeszłym roku w ogóle nie pojawiło się takie rozwiązanie, więc zakładam, że obserwacje tej materii pomogą uniknąć niekorzystnych rozwiązań w latach późniejszych. Ochrona okazała się względnie skuteczne i zadowalająco rozgarnięta, co przecież nie zawsze się zdarza.

Warto też wspomnieć o kilku niedociągnięciach, nad którymi warto popracować. Od pewnego momentu posypała się ramówka, sety poskracały, występy poprzesuwały. Trzeba mieć w sobie pewną dozę wyrozumiałości i takie sytuacje zaakceptować, to oczywiste, ale warto też dać ludziom znać, co się dzieje. Szczytem braku komunikacji była sytuacja zastana przed występem In Flames. Zamiast bandy brodatych Szwedów na scenie pojawili się techniczni walczący z łańcuchami. Do dziś nie do końca wiadomo, co chcieli osiągnąć i czy im się to udało. Warto zaznaczyć, że wspomniana sytuacja wydłużała się niemiłosiernie, a ze sceny nie popłynęły żadne słowa wyjaśnienia. Moi drodzy, tak się nie robi!

AKT IV – Pogoda.

Ależ było zimno. Niestety w naszym kraju nie da się zamówić pogody, a ta staje się ostatnimi czasy wyjątkowo kapryśna. W związku z tym, jedyną dostępną alternatywą dla całodniowego wylegiwania się na trawie w promieniach czerwcowego słońca, stało się wybieranie poszczególnych, niezbyt licznych, tych najbardziej pożądanych atrakcji i ucieczka do domowych pieleszy. Chętnie wycisnąłbym z tego festiwalu zdecydowanie więcej, ale w związku z zaawansowanym wiekiem postanowiłem nie nadwyrężać organizmu i stąd taka, a nie inna postawa. Dla lepszego zobrazowania tego zjawiska (zimna, nie starości) zaznaczę, że przez większą część czasu spędzonego na kampusie SGGW, przesiedziałem w czapce. Warto tutaj dodać, że zimowej.

AKT V – Muzyka.

Czas na kolejną pomniejszą dygresję. Organizatorom należą się wielkie brawa za domknięcie i zakontraktowanie takiego zestawu zespołów. Szczerze przyznam, że do ostatniej chwili czekałem na informacje o wycofujących się uczestnikach festu. Takie informacje się nie pojawiły i za to wielkie brawa. Tak jak wspomniałem, miałem okazję obserwować tylko wybrane zespoły w związku z tym refleksje również będę wybiórcze.

W krótkim czasie, po części przy okazji, zaliczyłem dwa koncerty Luxtorpedy. Mając na uwadze szeroko zakrojony szacunek do postaci Litzy postanowiłem dać szansę jego kolejnej formacji. Okazuje się, że tym razem ma do zaoferowania prostą, niewymagającą, ale wybitnie koncertową muzykę, w czym utwierdził mnie piątkowy występ, dając dużo pozytywnej energii. Jednak nie było to główne danie tego dnia, bo tym miał być Slayer. Od razu śpieszę z wyjaśnieniem, że nie jestem wielkim fanem tego typu grania. Postanowiłem jednak skorzystać z okazji i zmierzyć się z tym tematem. Panowie z USA pojawili się na scenie, pokazali to, co robią od trzydziestu lat i bez zbędnych konwenansów udali się w drogę powrotną. Muszę sobie pogratulować wytrwałości i to podwójnej: do muzyki i do ludzi. Za dużo, za głośno i zbyt mało finezyjnie, żeby nie rzec prostacko.

Sobota stała dla mnie pod znakiem In Flames. Od dawna miałem ochotę posłuchać dokonań Szwedów na żywo, ale jak do tej pory, nie udało mi się wykorzystać nadarzających się ku temu okazji. Zanim jednak na scenie pojawiła wspomniana formacja mogłem przypomnieć sobie, jak bardzo żałuję, że Hunter nie gra już tak jak na Medeis. Mam ogromny sentyment do tego krążka i niestety nie mogę się przekonać do kolejnych propozycji tej formacji, chociaż zdaje się, że po T.E.L.I. zanotowali pewną zwyżkę formy. W dziwnie skróconym występie nie pojawiło się nic ze starszych kompozycji, a szkoda. Oprócz alergii na głupotę wykazuję również nietolerancję dla wszelakich objawów elektroniki. Jednak po raz kolejny postanowiłem wystawić się na próbę i przyswoić porcję muzyki My Riot. Wszystko wskazywało na to, że ludzie dobrze się bawią, ale mnie dźwięki płynące ze sceny kompletnie nie ruszyły. Odniosłem dziwne wrażenie, że Glaca najlepsze lata twórczości ma już za sobą, a i wokalnie radzi sobie gorzej niż kiedyś. Na dodatek zafundował nam mały pokaz mody co chwilę wymieniając elementy garderoby. Czyżby w niedalekiej przyszłości planował zająć się dystrybucją ubrań? Opóźniony występ In Flames muszę zaliczyć do udanych, chociaż warto zaznaczyć, że brzmienie nie było zbyt selektywne, a repertuar mógł być bardziej przekrojowy. Mimo wszystko cieszę się, że mogłem przekonać się, że głowa nie służy tylko do myślenia, ale także do innych przydatnych, również koncertowo, czynności.

Niedziela to był zdecydowanie najcieplejszy dzień tego festiwalu. Muzycznie też sporo się działo, chociaż interesujące mnie zespoły kończyły swoją działalność jeszcze przed zmrokiem. Na pierwszy ogień poszła francuska Gojira. To mój drugi koncert tej formacji i kolejny dowód na to, jak niesamowicie można przenieść studyjną perfekcję na występy na żywo i to na otwartej przestrzeni. Niesamowita technika, selektywne brzmienie i srogi łomot. Oprócz dobrze znanych kompozycji takich jak Flying Whales można było również usłyszeć utwór promujący nadchodzącą płytę: L’enfant Sauvage. Bardzo mi się to podobało. Gorzej wyszło to w przypadku Mastodona. Niestety metalowcy z USA bardzo przeciętnie wypadli na żywo i tym samym zasłużyli sobie na miano największego zawodu Ursynaliów w moim prywatnym rankingu. Grali od niechcenia, jakby za karę, bez należytej energii i precyzji. Do tego warto dodać, że skupili się na materiale ze swojego ostatniego wydawnictwa – The Hunter, a aż prosiło się o kilka starszych kompozycji. Wieczór i cały fest domknął (w moim przypadku) Jelonek, który standardowo oprócz poczucia humoru i muzycznego szaleństwa pokazał też znaczną ilość festynowych zagrywek.

AKT VI – Podsumowanie.

Po trzech dniach selektywnej obecności na kampusie SGGW stwierdzam, że Ursynalia zasługują na pozytywną ocenę. Pojawiło się kilka aspektów, nad którymi warto popracować, ale staram się wierzyć, że organizatorzy już o tym wiedzą. Muzycznie zawsze można zgłaszać obiekcje co do nagłośnienia, zaangażowania zespołów, czy ich doboru do festiwalu (że o kolejności nie wspomnę), ale trzeba przyznać, że każdy z zespołów zaprezentował się najlepiej, jak tylko potrafił w danym momencie i całość nie schodziła poniżej pewnego, satysfakcjonującego poziomu. Tylko ta pogoda…