poniedziałek, 17 września 2012

Echa Wovenhand



Jak do tej pory nie udało mi się jednoznacznie określić jak się sprawy mają: czy jestem w klubie na długo przez rozpoczęciem koncertu, bo ten zaczyna się później niż powinien, a może daje o sobie znać moja neurotyczna natura, która nakazuje mi czatować pod wejściem do klubu jeszcze przed otwarciem bram, wszak dla niej i koncert i zespół są panaceum na zło tego świata. W przypadku relacjonowania wydarzeń związanych z koncertem Wovenhand nieistotne są potencjalne przyczyny przytoczonych wyżej zachowań, bo wyjątkowo dotarłem na miejsce zaledwie piętnaście minut przed planowanym wejściem muzyków na scenę. Wyjątkowo plany nie rozminęły się znacząco z rzeczywistością, a biorąc pod uwagę długość występu D.E. Edvardsa i spółki, tragedią byłoby stracić choć kilka cennych minut koncertowego zapomnienia. Cóż z tego, że przemoczony niemal do suchej nitki i zirytowany postawą warszawskich kierowców, dla których zielona strzałka równoważna jest z równie zielonym światłem, za to uzbrojony w zaufanie w umiejętności akustyka oraz zestaw małego pesymisty, z uśmiechem na twarzy przystąpiłem do chłonięcia muzyki.

Należy tutaj poświęcić również odrobinę miejsca na ostatnie poczynania Wovenhand. D.E. Edvards zasłynął w świecie muzyką łączącą w sobie elementy neofolku, alternative country, folk rocka i kilku innych specyficznie nazwanych gatunków muzycznych. Dźwięki proponowane przez Wovenhand znalazły uznanie wśród fanów spokojnego, melancholijnego grania, które okraszone ciekawymi tekstami i przejmującym wokalem potrafiły zaczarować. Jednak natura nie toleruje bezruchu, w związku z tym muzyka Edvardsa zyskała dużo rockowej mocy, co wygląda bardzo naturalnie, jednak pozostawia pewien niedosyt związany z minioną muzyczną epoką w działaniu projektu.

Na koncert udałem się ze świadomością, że wydany w tym roku album (The Laughing Stalk) niezbyt zaciekle koresponduje z Consider the Birds, a kompozycji rodzaju Sparrow Falls czy Oil on Panel raczej nie uświadczę. Nie zmienia to faktu, że obdarzyłem Wovenhand dużym zaufaniem, a mieszanka sympatii i ciekawości doprowadziła mnie do Proximy.

Proxima jest specyficznym klubem zwłaszcza, kiedy rozpatruje się go pod kątem koncertowych wyzwań. Często słyszy się narzekania dotyczące pracy akustyka, złego nagłośnienia, czy budowy klubu. W przypadku koncertu Wovenhand jestem zmuszony przyznać, że jak na koncert przeprowadzony w metalowym pudełku,.  zabrzmiało to całkiem znośnie. Dźwięk był względnie selektywny i dość przestrzenny, a ściany nie wykazywały ochoty do buczenia. Jednym z większych zastrzeżeń, które nie byłoby powtórzeniem wspomnianych wcześniej klubowych obiekcji, był poziom natężenia dźwięku. Wcale bym się nie obraził, gdyby całość zabrzmiała nieco ciszej, choć zdaję sobie sprawę z tego, że uwaga ta może być oznaką początków mojego całkowitego zramolenia.

Edvards i spółka pojawili się na scenie po irytująco długim muzycznym wprowadzeniu. Prawdopodobnie miało to na celu wytworzenie odpowiedniego klimatu, co w moim odczuciu udało się raczej średnio. Na szczęście wspomniany nastrój pojawił się chwilę później. Muzycy Wovenhand jak żywcem wyjęci z westernu sięgnęli po instrumenty i pokazali nowe oblicze zespołu. Nie można im odmówić ani zaangażowania ani umiejętności, a kompozycje z The Laughing Stalk dobrze wypadają na żywo. Udało im się porwać znaczną część osób zgromadzonych tego dnia w Proximie. Nie będę ukrywał, że i mi zdarzyło się przytupnąć nóżką, czy w rytm muzyki podrygiwać innymi kończynami. Wszystko byłoby naprawdę świetnie, gdyby nie kilka aspektów psujących odbiór całości. Warto przede wszystkim podkreślić długość trwania koncertu, która była zwyczajnie rozczarowująca. Około osiemdziesięciu minut na jedyny tego wieczoru występ to zdecydowanie za mało. Zanim na dobre udało mi się wczuć w specyficzny, ale atrakcyjny mistycyzm Dzikiego Zachodu dawno minionych czasów, okazało się, że pora wracać do deszczowej rzeczywistości szarej Warszawy. Tak się zwyczajnie nie robi! Widziałem rozczarowanie na twarzach osób, które koczowały pod sceną już po odłączeniu wzmacniaczy i próbowały zachęcić zespół do wydłużenia koncertu. To nie jest widok jaki chciałem kojarzyć z tym muzycznym wydarzeniem. Ostatecznie nie wiem, czy gwizdy które dało się słyszeć tu i ówdzie były wyrazem aprobaty czy sprzeciwu.

Koncert mógł się podobać i z pewnością wielu odniosło właśnie takie wrażenie, jednak prawdopodobnie u wszystkich wytworzył się duży niedosyt: dłuższego grania, większej ilości starych kawałków, czy też nieco innego podejścia do odbiorców.

 [Ten i wiele innych tekstów do przeczytania również w portalu ArtRock.pl]