Jak
do tej pory nie udało mi się jednoznacznie określić jak się sprawy mają: czy
jestem w klubie na długo przez rozpoczęciem koncertu, bo ten zaczyna się
później niż powinien, a może daje o sobie znać moja neurotyczna natura, która
nakazuje mi czatować pod wejściem do klubu jeszcze przed otwarciem bram, wszak
dla niej i koncert i zespół są panaceum na zło tego świata. W przypadku
relacjonowania wydarzeń związanych z koncertem Wovenhand nieistotne są potencjalne przyczyny przytoczonych wyżej
zachowań, bo wyjątkowo dotarłem na miejsce zaledwie piętnaście minut przed
planowanym wejściem muzyków na scenę. Wyjątkowo plany nie rozminęły się
znacząco z rzeczywistością, a biorąc pod uwagę długość występu D.E. Edvardsa i
spółki, tragedią byłoby stracić choć kilka cennych minut koncertowego
zapomnienia. Cóż z tego, że przemoczony niemal do suchej nitki i zirytowany
postawą warszawskich kierowców, dla których zielona strzałka równoważna jest z
równie zielonym światłem, za to uzbrojony w zaufanie w umiejętności akustyka oraz
zestaw małego pesymisty, z uśmiechem na twarzy
przystąpiłem do chłonięcia muzyki.
Należy
tutaj poświęcić również odrobinę miejsca na ostatnie poczynania Wovenhand. D.E. Edvards zasłynął w
świecie muzyką łączącą w sobie elementy neofolku, alternative country, folk
rocka i kilku innych specyficznie nazwanych gatunków muzycznych. Dźwięki
proponowane przez Wovenhand znalazły
uznanie wśród fanów spokojnego, melancholijnego grania, które okraszone
ciekawymi tekstami i przejmującym wokalem potrafiły zaczarować. Jednak natura
nie toleruje bezruchu, w związku z tym muzyka Edvardsa zyskała dużo rockowej
mocy, co wygląda bardzo naturalnie, jednak pozostawia pewien niedosyt związany
z minioną muzyczną epoką w działaniu projektu.
Na
koncert udałem się ze świadomością, że wydany w tym roku album (The Laughing
Stalk) niezbyt zaciekle
koresponduje z Consider the Birds, a kompozycji rodzaju Sparrow Falls
czy Oil on Panel raczej nie uświadczę. Nie zmienia to faktu, że
obdarzyłem Wovenhand dużym
zaufaniem, a mieszanka sympatii i ciekawości doprowadziła mnie do Proximy.
Proxima jest specyficznym klubem zwłaszcza, kiedy
rozpatruje się go pod kątem koncertowych wyzwań. Często słyszy się narzekania
dotyczące pracy akustyka, złego nagłośnienia, czy budowy klubu. W przypadku
koncertu Wovenhand jestem zmuszony
przyznać, że jak na koncert przeprowadzony w metalowym pudełku,. zabrzmiało to
całkiem znośnie. Dźwięk był względnie selektywny i dość przestrzenny, a ściany
nie wykazywały ochoty do buczenia. Jednym z większych zastrzeżeń, które nie
byłoby powtórzeniem wspomnianych wcześniej klubowych obiekcji, był poziom
natężenia dźwięku. Wcale bym się nie obraził, gdyby całość zabrzmiała nieco
ciszej, choć zdaję sobie sprawę z tego, że uwaga ta może być oznaką początków
mojego całkowitego zramolenia.
Edvards i spółka pojawili się na scenie po
irytująco długim muzycznym wprowadzeniu. Prawdopodobnie miało to na celu wytworzenie
odpowiedniego klimatu, co w moim odczuciu udało się raczej średnio. Na
szczęście wspomniany nastrój pojawił się chwilę później. Muzycy Wovenhand jak żywcem wyjęci z westernu
sięgnęli po instrumenty i pokazali nowe oblicze zespołu. Nie można im odmówić
ani zaangażowania ani umiejętności, a kompozycje z The Laughing Stalk dobrze
wypadają na żywo. Udało im się porwać znaczną część osób zgromadzonych tego
dnia w Proximie. Nie będę ukrywał, że i mi zdarzyło się przytupnąć nóżką, czy w
rytm muzyki podrygiwać innymi kończynami. Wszystko byłoby naprawdę świetnie,
gdyby nie kilka aspektów psujących odbiór całości. Warto przede wszystkim
podkreślić długość trwania koncertu, która była zwyczajnie rozczarowująca.
Około osiemdziesięciu minut na jedyny tego wieczoru występ to zdecydowanie za
mało. Zanim na dobre udało mi się wczuć w specyficzny, ale atrakcyjny mistycyzm
Dzikiego Zachodu dawno minionych czasów, okazało się, że pora wracać do
deszczowej rzeczywistości szarej Warszawy. Tak się zwyczajnie nie robi!
Widziałem rozczarowanie na twarzach osób, które koczowały pod sceną już po
odłączeniu wzmacniaczy i próbowały zachęcić zespół do wydłużenia koncertu. To
nie jest widok jaki chciałem kojarzyć z tym muzycznym wydarzeniem. Ostatecznie
nie wiem, czy gwizdy które dało się słyszeć tu i ówdzie były wyrazem aprobaty
czy sprzeciwu.
Koncert mógł się podobać i z pewnością wielu
odniosło właśnie takie wrażenie, jednak prawdopodobnie u wszystkich wytworzył się duży niedosyt: dłuższego grania,
większej ilości starych kawałków, czy też nieco innego podejścia do odbiorców.
[Ten i wiele innych tekstów do przeczytania również w portalu ArtRock.pl]