W mojej prywatnej hierarchii muzycznych wojaży wyprawy do Progresji mają bardzo specyficzne miejsce. Nie, nie należę do grona osób narzekających na odległość klubu od tak zwanego centrum. W pogoni za koncertowymi emocjami, jestem w stanie zdecydować się na podróże, które urasta do miana wyprawy przez naprawdę duże W. W związku z tym dojazd na Bemowo nie stanowi dla mnie wielkiego wyzwania. Jednak jest coś szczególnego w odwiedzaniu tej dzielnicy. Jeszcze nigdy nie udało mi się tam dotrzeć i wrócić bez dodatkowych atrakcji (ach te nocne autobusy).
Tegoroczny,
koncertowy kalendarz ułożył się dla mnie tak, że we wspomnianym klubie nie
byłem od bardzo dawna. Toteż w osłupienie wprowadził mnie rozkład jazdy opublikowany kilka dni przed wydarzeniem. Pierwszy z
zespołów miał pojawić się na scenie już o 19.30. Co ciekawe dokładnie o tej
godzinie brodacze z Junius chwycili
za instrumenty. Brak obsuwy jest ewenementem, który trudno jest zignorować. W
tym miejscu zmuszony jestem sprokurować mały wtręt dziękczynny. Swoim przodkom
dziękuję za genetyczne obciążenie mnie nieumiejętnością spóźniania się. Mimo
tego, że płyta Reports from the Threshold
of Death bostońskiej formacji uznawana jest przeze mnie za niezłego
średniaka, to muszę przyznać, że na żywo nabiera dodatkowego kolorytu. Warto
pochwalić wokalistę Junius, bo
zabrzmiał wyjątkowo ciekawie i zaskakująco sprawnie operował narządem gębowym,
a występ zespołu jako całości należy zdecydowanie zaliczyć do udanych. W
krótkim secie nie zabrakło kawałków takich jak All Shall Float czy Betray
the Grave, co z pewnością ucieszyło fanów tej formacji, a tacy również
pojawili się tego wieczoru w Progresji.
Jako drugi na scenie pojawił się Neige wraz z koncertowym składem Alcest. Długo
nie mogłem sobie darować, że nie udało mi się dotrzeć na poznański występ tego
projektu w kwietniu 2011 roku. Bardzo sobie cenię rozmarzone, świetliste i
bardzo nostalgiczne kompozycje Neige’a, dlatego moje oczekiwania odnośne tego
koncertu były ogromne. Tym bardziej cieszę się, że Francuzi nie zawiedli.
Oprócz materiału z ostatniego albumu nie zabrakło również jednej z najbardziej
rozpoznawalnych melodii tej formacji - Souvenirs d'un autre monde z albumu o tym samym tytule. Melodie rozrywane agresywną perkusją
sączyły się ze sceny, powietrze przyjemnie wibrowało, aż momentami miało się
wrażenie, że opisywany przez Neige’a Inny
Świat jest zaledwie na wyciągnięcie ręki. Oprócz muzycznej różnorodności
pojawiła się także okazja do usłyszenia wokalnych popisów założyciela Alcest. Utwory
Là où naissent les couleurs nouvelles i
(przede wszystkim) Percées de lumière
pokazały jego bardziej najeżoną i mroczną stronę. Dało się wyczuć magię w
powietrzu i trochę szkoda, że trwało to tak krótko.
Daniem dnia miała być Katatonia. Każdy kolejny koncert tej formacji w Polsce to wydarzenie, które ściąga pod scenę grono oddanych fanów. Tak było i tym razem. Bez chwili zwątpienia stwierdzam, że był to najbardziej udany występ Szwedów jaki miałem okazję zobaczyć. Gitarowe riffy cięły powietrze, sekcja rytmiczna dudniła odpowiednio, a i Jonas wyjątkowo nie odstawał formą. Najnowsze dzieło Katatonii dobrze wypadło na żywo, a muzyczne świeżynki skrzętnie uzupełniono standardowymi, koncertowymi hitami: Omerta, Deadhouse, The Longest Year. Nie zabrakło również propozycji z Night Is The New Day z Forsaker na czele. Cóż z tego skoro w tej mieszance nie odnalazłem nuty szaleństwa, geniuszu, magii, czynnika x, który związałby wszystkie jakże udane elementy i sprawił, że stopy oderwą mi się od gruntu. Tłum szczelnie wypełniał wnętrze Progresji i przyjemnie było patrzeć na ludzi zapatrzonych na scenę, choć w sercu pogłębiało się wrażenie, że to jednak nie moja bajka.
Warto
też zwrócić uwagę na kilka kwestii organizacyjnych. Zdecydowanie należy
pochwalić organizatorów i zespoły za konsekwentne przestrzeganie rozkładu –
trochę niepokoi, że to wciąż nie jest standard. Na plus odnotować można również
oświetlenie sceny, które funkcjonowało całkiem przyjemnie. Ciekawi mnie
natomiast cel zadymiania całej sceny w stopniu uniemożliwiającym swobodne
penetrowanie wzrokiem zachowania muzyków. Pozostaje jeszcze trudna kwestia nagłośnienia.
Nigdy nie byłem purystą jakości odbioru, bo staram się skupiać na przekazie i
emocjach, a nie na wyłapywaniu najdrobniejszych smaczków. Mimo tego mam pewne
zastrzeżenia, co do realizacji dźwięku na tym wydarzeniu. Po zajęciu
strategicznie optymalnej pozycji w sali Progresji oczekiwałem czegoś więcej, a
oprócz dobrej muzyki (jako takiej) tu i ówdzie pojawiało się niekontrolowane
buczenie, nieliczne sprzężenia i uchybienia typu za bardzo cofnięty wokal w
delikatnych partiach Alcest.
Dobry
koncert powinien być świętem muzyki, emocji i wrażeń, warszawska część trasy Dead End of Europe 2012 jak najbardziej
zasługuje na takie miano, a że czasami chciałoby się czegoś więcej – to już
przywilej ludu.