czwartek, 4 kwietnia 2013

Patrick the Pan - Something of an End (2012)

Patrick the Pan Something of an End


wydawnictwo: wydanie własne, 2012 - wydanie cyfrowe, 2013 - wydanie fizyczne.

01. Finally I’m One [02:35]
02. Men Behind the Sun [04:58]
03. Slowly [03:52]
04. POV [03:38]
05. Warm Gold [03:50]
06. Bubbles [04:53]
07. Remains [04:45]
08. The Moon and The Crane [04:52]
09. Exiles Always Come Back (Act I, II and III) [07:29]
10. Finally We’re One [03:35]
11. Hełm Grozy (Sentimental Bonus Track) [05:52]

skład: Piotr Madej

gatunek: rock, ambient, alternative

Autor projektu Patrick the Pan podkreśla, że nie jest Patrykiem. Jest Piotrem. Choć po przesłuchaniu albumu Something of an End odnoszę wrażenie, że jest Piotrusiem, Piotrusiem Panem, który zdecydował się zostać Piotrem. Problem z taką metamorfozą polega na tym, że jeśli już raz zdecyduje się zostać dorosłym i nim się zostanie, to od takiej decyzji nie ma odwrotu. 

Uwielbiam stan rzeczy, w którym z muzyką wiąże się historia. Niekoniecznie musi to być opowieść bezpośrednio spozierająca z treści zawartych na danym krążku, bo okoliczności poznania czy też powstania konkretnego wydawnictwa, również potrafią oczarować. Dokładnie pamiętam okoliczności, w których miałem okazję natknąć się na Patrick the Pan. W grudniu 2012 roku zmuszałem się do analizowania nowości wydawniczych, które warto byłoby uwzględnić w podsumowaniu końcowo-rocznym. Szło mi jak po grudzie, a przyzwoity termin publikowania tego typu treści zbliżał się nieubłaganie. Siedziałem, myślałem, udawałem, że piszę i oto pojawiło się wybawienie - powiadomienie na najpopularniejszym portalu społecznościowym. Zawsze jest to dobra okazja to przerzucenia frustracji na osobę, która odważa się zakłócać złudny spokój. Dostałem zaproszenie do wydarzenia, w którym pewien człowiek tłumaczy, że chciał się rozliczyć z pewnym okresem w swoim życiu, nagrał płytę w warunkach domowych i zaprasza do posłuchania. Dziwna to sprawa, bo nie wiedzieć czemu, dałem sobie szansę na poznanie twórczości Piotra i okazało się, że tym samym poznałem jedno z ciekawszych, o ile nie najciekawsze, polskie wydawnictwo muzyczne roku 2012. 

Something of an End to niezwykła podróż w krainę łagodnych, eterycznych dźwięków, niezwykłych historii i naprawdę udanych, muzycznych pomysłów, które nie wiedząc czemu, kojarzą mi się z bajkami. Naprawdę! Oczywiście dużo tu nostalgii, melancholii, wspomnień i treści około miłosnych, ale wystarczy, że rozbrzmią pierwsze dźwięki z Warm Gold, żebym pod przykryciem powiek zobaczył Czarnoksiężnika, który na czarnej panterze przemierza niebo nad doliną Muminków. To tylko dowodzi, jak szalenie plastyczna jest to muzyka. Może to także dowodzić mojej rozbujanej wyobraźni lub problemów z głową, ale będę obstawał przy tej pierwszej wersji. Album stanowi spójną całość, choć trzeba przyznać, że jak na tzw. domowe warunki, udało się w nim upchnąć dużo różnorodnych rozwiązań m.in. idiofon (Finally I'm One), elektronikę (The Moon and The Crane), instrumenty klawiszowe (Slowly), tamburyn (Warm Gold). Czaruje nie tylko warstwa muzyczna, ale także delikatny, rozmarzony wokal w stylu Artura Rojka, który idealnie pasuje do muzycznego tła, czy raczej to tło świetnie uzupełnia. Próżno tu szukać skomplikowanych konstrukcji, muzycznej wirtuozerii, czy usilnej oryginalności, ale to wszystko nie jest istotne, bo nawet w obliczu wielu ograniczeń, których autor był świadomy, album zawiera w sobie najważniejszy składnik każdego wydawnictwa – szczerość i to ona będzie stanowić o wartości tego materiału.

Something of an End jest łakomym kąskiem dla wszystkich fanów tzw. muzyki alternatywnej, choć ja będę się upierał, że twórczości Patrick the Pan posłuchać powinien każdy świadomy odbiorca muzycznych treści. Materiał upchnięty w dziesięciu utworach, spięty udaną kompozycją klamrową, zawierający bonus z tekstem w języku polskim, to przedziwna i szalenie atrakcyjna wypadkowa dokonań Archive, Sigur Rós, Ólafura Arnaldsa, czy Radiohead.