Podła, deszczowa pogoda. Wszechogarniająca senność. Niemoc w działaniu – choć może też brak chęci.
Idealne warunki na wysłuchanie ‘ballad końca dziejów’.
Data: 15 maja 2010
Start imprezy: godzina 20.30
Miejsce: klub Progresja
Wydarzenie: koncert NAO i Crippled Black Phoenix
Progresja przywitała mnie tak jak zawsze – oczekiwaniem. Choć nie ma się specjalnie nad czym rozwodzić – trudno. Oczekiwanie denerwuje – a jakże – ale potęguje apetyt.
Po otwarciu sali razem z grupką zapaleńców pierwsze kroki skierowałem ku stoisku z gadżetami. Niestety – płyty wyszły, inne gadżety w cenach zaporowych, jak na moje obecne możliwości. Trudno, może innym razem.
NAO.
Na swoim myspace napisali:
‘NAO to muzyka gitarowa. Dobrane z wyczuciem proporcje przestrzeni, melodii, arytmii i ciężaru. Zamierzeniem zespołu jest budowanie unikalnego nastroju, szukanie nietuzinkowych rozwiązań, przelewanie w dźwiękach emocji. Usłyszycie wielominutowe i wielobarwne kompozycje z kobiecym wokalem. Po polsku.’
I w zasadzie nie mam nic do dodania, poza podkreślenie trafności tego opisu. Wydaje mi się, że warto mieć w pamięci tę formację – ciekawy jestem w jakim kierunku pójdą dalej i jak ich granie będzie wyglądać za jakiś czas. Mi się podobało. A i oczywiście, zasługują na dodatkowe punkty za prezencje ;)
Crippled Black Phoenix.
Zaczęli stosunkowo późno, bo przed 22, a skończyli jeszcze później, bo przed 24. Tylko tak szczerze – komu to przeszkadzało? Nikomu!
Ale może tak bardziej po kolei.
Pierwsze wrażenie – jak oni się zmieścili na tej małej scenie.
Drugie wrażenie – dlaczego jest nas tak szalenie mało?
Potem wrażeń było już znacznie, znacznie więcej.
Na podkreślenie zasługuje świetny kontakt z publicznością, w czym brylował Joe pokazując m.in. że smakuje mu polskie piwo, czy pytający o jakość transportu publicznego w Polsce (czym zresztą wywołał salwę śmiechu zgromadzonych na sali). Widać było, że granie to dla nich frajda: podskakujący Joe Volk, machający gryfem o milimetry od mojej głowy Justin Greaves, szalejący na perkusji Merrijn Royaards, a to przecież nie całość tego niezwykłego zespołu.
Na scenie i poza sceną okazali się zwykłymi, przesympatycznymi ludźmi, z którymi można było zamienić kilka słów, dostać autograf, czy zrobić sobie zdjęcie (co zresztą udało mi się zrobić).
Obiecali, że wrócą w okolicach listopada.
Pojawiły się nowe utwory, zapowiadające nowy, fenomenalny album – przeokropnie szkoda, że nie można go było zabrać ze sobą. Pojawiły się też świetne Rise Up and Fight, Goodnight Europe czy odśpiewany wspólne (wybuczany?) Burnt Reynolds. Trudno też nie wspomnieć o świetnym Of a lifetime w wykonaniu Daisy Chapman – nie przypuszczałem, że skrywa w sobie taki potencjał wokalny.
Mimo opóźnienia, problemów ze sprzętem (nagłośnienie, mikrofon), zaledwie garstki słuchaczy, blisko dwugodzinne granie minęło szalenie szybko i pozostawiło ogromny niedosyt…
Ale, ale to bardzo, ale to bardzo dobrze, bo teraz nawet utwory, które nie zachwycały, zachwycają i to potrójnie…
A listopad przecież nie jest tak daleko.