środa, 21 października 2015

Antimatter: Progresja (18.10.2015)


Wygląda na to, że będzie to kolejny z tych deszczowych dni wyśpiewał Mick Moss tuż po 23.00 podczas koncertu grupy Antimatter w warszawskiej Progresji. Wszystko się zgadzało, bo pogoda, choć być może typowa dla pory roku, to jednak była wybitnie nieurodziwa. Kiedy w ten niedzielny wieczór poprzez deszcz brnąłem w kierunku klubu, to nasunęło mi się pytanie, czy przypadkiem dwa zespoły poprzedzające gwiazdę, to nie jest przypadkiem przesada? Oczywiście im więcej zespołów, tym więcej muzyki, ale równocześnie więcej przerw, a także zdecydowanie większa szansa na obsuwę. Podobnie jak w przypadku lidera Antimatter moje przewidywania stały się prawdą.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo marudzę pisząc te słowa, ale musicie wiedzieć, że mimo stale bijącego licznika wieku i zgryzoty, wciąż uwielbiam słuchać muzyki na żywo. Po prostu w kontekście zobowiązań i zdrowia psychicznego, coraz bardziej przeszkadza mi brak punktualności. Jestem więcej niż przekonany, że większość osób zgromadzonych tego wieczoru w Progresji nie odczuła przesunięcia, które sięgnęło niemal czterdziestu minut. Natomiast ja byłem niemym obserwatorem posiadaczy zawiedzionych twarzy, którzy wędrowali w stronę punktu odjazdu ostatnich dziennych jednostek taboru komunikacji miejskiej. Co więcej byłem jedną z tych osób, której koncertu nie udało się wysłuchać do końca. A szkoda.



Jako pierwsi na scenie pojawili się muzycy formacji Thesis. Wśród materiału, który zdecydowali się zaprezentować, dominowały kompozycje z albumu Z Dnia Na Dzień Na Gorsze. Choć darzę sympatią samych muzyków i cenię sobie ich konsekwencję w działaniu, to wciąż nie mogę się przekonać do ich ostatniej płyty. Warto docenić odwagę przy zmianie języka, w którym tworzą. Zawsze cieszy mnie, kiedy zespoły rezygnują z angielszczyzny na rzecz języka rodzimego , ale tym razem odnoszę wrażenie, że Thesis nie wyszło to na dobre. Teksty kompletnie mnie nie przekonują w wersji studyjnej płyty, a w wersji koncertowej są po prostu słabo słyszalne. Za to trzeba pochwalić warstwę muzyczną, która utrzymuje ciekawy poziom na przestrzeni kolejnych wydawnictw grupy. Może warto byłoby się pokusić o instrumentalną wersję ZDNDNG?

Po Thesis na scenie zameldowała się grupa Beyond the Event Horizon. Pierwszy kontakt z dokonaniami Poznaniaków zaliczyłem przy okazji drugiej kompilacji Post-rockPl, gdzie można było usłyszeć kompozycję Post Waltz, która choć pozytywnie zarysowała się w mojej świadomości, to nie zrobiła tak dużego wrażenia, jak materiał atakujący ze sceny. Dawno nie słyszałem tak dużych ilości kosmicznej przestrzeni, gwiezdnego pyłu i mało subtelnej, ale przepięknie pracującej perkusji. W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak zacierać ręce na myśli o kolejnych dokonaniach grupy.



Na koniec posiłku zwyczajowo pojawia się deser. Podobnie miało być i tym razem, choć znowu pojawia się pakiet wątpliwości. Wiedziałem, że Mossowi i spółce ciężko będzie pobić wciąż rozbrzmiewające w mojej głowie echa trasy, na której grali cały Leaving Eden, ale nie przypuszczałem, że zrodzi się we mnie aż tyle sprzecznych emocji. Bardzo starałem się nie wspominać o oprawie wizualnej, ale nie byłbym sobą, gdybym nie napomknął o tych nieszczęsnych laserach. Serio? Czy muzyka pokroju Antimatter wymaga laserów? Czy naprawdę nie wystarczy odrobina świateł i nastrój kreowany emocjami sączącymi się ze sceny? Mimo rozpraszaczy i pędzącego czasu wrażeń nie zabrakło. Muzycy byli świetnie dysponowani i oprócz nowych utworów, jak promujący The Judas Table numer Black Eyed Man ze świetną partią gitary solowej, zagrali także kompozycję z repertuaru Sleeping Pulse oraz rewelacyjne Redemption z Leaving Eden.



Tym razem nie udało mi się rozpłynąć w zachwytach, irytowały zbędne efekty świetlne, a brak punktualności przyprawił mnie o ból zębów, kiedy opuszczałem klub przed zakończeniem koncertu. Jednak ponownie trudno odmówić Mossowi i spółce przedziwnej umiejętności kreowania wyjątkowego nastroju, która sprawia, że nie odmówię sobie kolejnej okazji do obserwowania, jak na scenie rodzi się magia.