poniedziałek, 6 grudnia 2010

echa Swallow the Sun


…cold wind carries the voice of doom,
singing songs for the damned…

/descending winters [Swallow the Sun]

Data: 4 grudnia 2010
Start imprezy: 19.00
Miejsce: klub Progresja
Wydarzenie: koncert Sólstafir, Mar de Grises, Swallow the Sun

Z powodzeniem można wyszukać dużo mniej lub bardziej wybrednych sformułowań na temat aury, która panowała w Warszawie i okolicach w dniu i nocy 4 grudnia. Ośmielę się zaryzykować, że większość z nich wcale nie byłaby pochlebna. To pewne, aura nas nie rozpieszczała. W tym staram się szukać wytłumaczenia dla tak małej liczby osób zgromadzonej w Progresji. Tylko czy naprawdę pogoda jest w stanie zniechęcić fana przed zobaczeniem i posłuchaniem na żywo swoich muzycznych idoli? Mnie nie była i wcale tego nie żałuję!

Co do samej Progresji to zaskoczyła mnie wyjątkowo punktualnym rozpoczęciem koncertu. Pięknie im to wyszło, zważywszy na dzień poprzedni kiedy to zanotowano blisko półtora godzinną obsuwę. To jak najbardziej na plus i oby przy kolejnych koncertach udało się ominąć przeciwności, które czasami uniemożliwiają planowy start. Oby, oby…

A przechodząc już do wrażeń czysto muzycznych ostrzegam, że wyjątkowo obejdzie się bez cukrzenia!

Mar de Grises, czyli Morze Szarości, a nawet Morze Cierpień to formacja pochodząca z Chile, umiejscowiona na pograniczu doom metalu z wpływami wielu innych gatunków. Przyznam się bez bicia, że nie miałem okazji wysłuchać całości ich występu. Jednak jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że panowie z Ameryki Południowej znają się na rzeczy. Ciekawe, rozbudowane kompozycje, częste zmiany tempa, specyficzny wokal. Jest dobrze. Jedyną rzeczą, do której mógłbym się przyczepić to brak powiewu świeżości. Zawsze jest tak, że przywiązuję się do pierwszego zespołu z danej półki gatunkowej, z którym mam styczność. Zespołów doom/prog metalowych uwielbiam kilka, a Mar de Grises nie daje mi w zasadzie niczego, czego bym już wcześniej nie doświadczył. Jest jak najbardziej w porządku. Chętnie umówię się na randkę lub dwie, ale dzieci z tego nie będzie.

Sólstafir, to zespół z Islandii, do którego najnowszej twórczości postanowiono przylepić łatkę ‘progressive’. Czy słusznie? Nie mam zamiaru się z tym spierać. Panom z Islandii miałem okazję dokładnie się przyjrzeć i dokładnie wsłuchać. Tym razem dostałem coś czego już dawno nie miałem okazji poczuć: irytującą perkusję. A musicie wiedzieć, że bawi mnie nie tylko mięsiste bębnienie, ale także bardziej atmosferyczne perkusyjne brzmienia. Natomiast to, co miałem okazję usłyszeć w Progresji nie mieści się w tym szerokim zakresie doznań. Czym prędzej chciałbym opuścić sekcję rytmiczną. Gitary nie były złe, wokal był ciekawy, zatem przy sprzyjających okolicznościach, w specyficznym stanie duszy mógłbym się tym materiałem zainteresować i to bardzo. Jednak przybyłem do Progresji tylko w jednym celu: na Swallow the Sun w związku z tym Sólstafir zwyczajnie mnie znudził. W związku z tym starając się nie usnąć zająłem miejsce na ławeczce i wyczekiwałem gwoździa programu.



Swallow the Sun, ‘skandynawska melodyjna melancholia przeplatana momentami hałaśliwego szaleństwa’, to piękne słowne odwzorowanie tego, co prezentują na scenie i poza nią Połykacze Słońca. Po ośmiu miesiącach miałem okazję zaspokoić głód, który rozpoczął się z dniem 1 kwietnia i moją wizytą w Stodole, gdzie Swallow the Sun supportowali występ Katatonii. Ten głód muzycznych doznań stopniowo narastał, kłębił się we mnie i niczym nie dało się go uciszyć. Dlatego przez śnieg, przez mróz, przez zaspy, nawet przez mordorską Górę Przeznaczenia do Progresji bym dotarł. Dotarłem. Niczego nie żałuję. Może poza tym, że dla odmiany zgodzę się z opinią społeczną i przyznam, że za krótko. Mimo tego, że nie wszystko mi się podobało, wcale bym się nie pogniewał gdyby każdy z zespołów dostał bonusowe 20 minut, a koncert potrwał do 23:40, a nie godzinę krócej. Wracając jednak do Swallow the Sun, zaczęli These Woods Breathe Evil, w którym chyba trochę wokal był za bardzo cofnięty a klawisze słabo słyszalne. W kolejnych kawałkach trochę się to polepszyło, ewentualnie pogorszyła się moja zdolność percepcji wywołana niekontrolowanym konwulsjami sprzężonymi z dźwiękami bombardującymi mnie ze sceny. Było cudnie. Mrocznie, intensywnie, szaleńczo. Cudnie. Z dużą ekspresją. Nie zabrakło takich smaczków jak Sleepless Swans, fragmentu Plague of Batterflies czy nieziemskiego w wersji live Swallow, który swoją drogą miał zakończyć występ Finów. Tak się jednak nie stało, bo postanowili uraczyć nas jeszcze dwoma utworami. Co ciekawe bis nie został uwzględniony na setliście. Ciekawe, prawda? Już po koncercie, wypluty ze skrzętnie zbieranych negatywnych emocji, zmęczony, ale szczęśliwy nie mogłem sobie odmówić kilku dodatkowych przyjemności. W związku z tym moją kolekcję koncertowych zdobyczy wzbogacają: oryginalna setlista, kostka prawoskrzydłowego (Markusa Jämsena) – fakt, faktem nie sygnowana, ale nie będę już taki wymagający, ładnie opisana spoczywa w godnym miejscu, koszulka i zdjęcie z Juhą Raivio. Czego więcej można chcieć? Ach, żeby wrócili w przyszłym roku!