wtorek, 31 maja 2011

echa Mono


Hymn To The Immortal Wind

Data: 28 maja 2011
Start imprezy: 20.00
Miejsce: klub Kwadrat
Wydarzenie: Chillout Evening #3

Wyprawa do Krakowa to była druga w moim życiu podróż wywołana tak silnym głodem muzycznych doznań. Druga równie udana, ale zacznijmy od początku…

Lat temu cztery miałem okazję przebrnąć przez szczebel edukacji zwany liceum. Zanim to jednak nastąpiło nasłuchałem się, że podróże kształcą. Nigdy nie podważałem tej tezy, bo spędziłem wiele godzin obserwując świat poprzez szybę różnych środków lokomocji i wiele z tego wyniosłem. Nie przypuszczałem jednak, że wyprawa do Krakowa może obrać taki kierunek. W końcu kto mógł przewidzieć, że do przedziału wsiądzie trzech mężczyzn wracających z odwiertów ropy naftowej w Ugandzie. Bardzo towarzyskich mężczyzn – trzeba przyznać. Zatem zanim pociąg wtoczył się na stację Kraków Główny nie tylko dowiedziałem się jakie zwierzęta można zobaczyć w Ugandzie (oglądałem nawet zdjęcia!), jak przebiegają odwierty, że Martusia mieszkała w ‘takim domu’, ale też że da się zagrać piosenki Dżemu przy użyciu bongosów. Zaśpiewać też się da!

Kraków przywitał mnie deszczową pogodą. Jednak nie takie przeszkody udawało mi się już pokonywać w drodze na koncerty. Nie zrażając się aurą naciągnąłem kaptur na głowę i poszedłem na kawę. Szybko odnalazłem właściwy przystanek, starłem się z ostrzegającym o złodziejach biletomatem i dałem się dowieźć niemal pod sam Kwadrat. Klub jest ciekawie usytuowany, czym przypomina mi warszawską Progresję. W okolicy akademiki, jakieś chaszcze – poczułem się niemal jak w domu. Pierwsza reakcja po dotarciu na miejsce? Mało ludzi nerwowo drepczących pod drzwiami. Z czasem zmieniło się to na korzyść, ale ogromnej frekwencji jednak nie było. Teraz wydaje mi się, że to lepiej. Taka muzyka zdecydowanie korzystniej oddziałuje w bardziej kameralnym gronie. Mówi się, że podczas przenosin stolicy z Krakowa do Warszawy inteligencja została w Małopolsce. Nigdy nie miałem okazji skonfrontować tego stwierdzenia z rzeczywistością. Nie wiem, czy to Mono, którego twórczość chyba należałoby zaliczyć do tzw. sztuki wyższej tak zadziałało na publikę, ale nie dało się słyszeć niestosownych słów, zbędnych gestów. Szalenie mi się to podobało i szalenie mi brakuje takiego koncertowego skupienia na mazowieckich koncertach. Skoro już wspomniałem o odbiorze… Nie wiem, czy to zasługa muzyków z Mono, czy to taka specyfika kwadratowych wydarzeń, ale brzmienie było niesamowite. Odpowiednie natężenie dźwięku, niezwykle selektywne, dobrze słyszalny każdy z instrumentów. Jednym słowem magia.

Suport w wykonaniu Microphonics mnie nie porwał. Na szczęście nie miałem problemów z dotrwaniem do końca tego występu. Wydaje mi się, że taka muzyka zdecydowanie lepiej brzmi w domowym zaciszu. Grzecznie poczekałem na Mono i po stokroć warto było czekać. To zwyczajnie nie mogło źle wypaść. Na scenie pojawiły się cztery postaci, wśród nich jedyna persona grająca na stojąco: Tamaki Kunishi – filigranowa basistka, której zachowanie sceniczne utkwi mi w pamięci na długie lata. Zaczęło się spokojnie, nastrojowymi cymbałkami zwiastującymi Ashes in the snow. Był to moment, w którym rozpoczęła się nieustająca seria niezwykle przyjemnych dreszczy przeszywających moje ciało. Scenę penetrowało minimalistyczne oświetlenie, które idealnie odzwierciedlało nastrój muzyki. Kiedy te niezwykle podniosłe dźwięki spływały na salę, a ja mimowolnie zamykałem oczy, miałem wrażenie, że za muzykami z Japonii stoi cała orkiestra i aż wierzyć się nie chciało, że tylko cztery osoby są w stanie zabrać mnie w tak niesamowitą podróż. Z najnowszej płyty pojawiły się również: Follow the map, Burial at sea, Pure as snow oraz (jako bis) Everlasting Light. Setlistę dopełniły kolejne magiczne pozycje w postaci: Sabbath, Yearning, Halcyon i Moonlight.


Doszedłem do wniosku, że w każdym muzyku zamknięte są trzy osoby: wirtuoz, rzemieślnik i aktor. Przez długi czas próbowałem rozgryźć, które z wymienionych postaci dominują w muzykach z Mono. Początkowo odniosłem wrażenie, że w ich zachowaniu dużo jest aktorstwa, że publiczność nie ma dla nich większego znaczenia, że odgrywają swoje kompozycje i jadą do kolejnego miasta. Jak mogłem się tak pomylić? Już w trakcie występu dało się zauważyć drobne gesty: porozumiewawcze spojrzenie, kiwnięcie głową i to niesamowite skupienie. Co więcej, kiedy już po koncercie miałem okazję zdobyć te jakże cenne dla mnie autografy, odniosłem wrażenie, że to oni dziękują mi za to, że mogą mi się podpisać, a nie odwrotnie. Dawno nie widziałem tak szalenie uzdolnionych i zarazem skromnych ludzi.

Kiedy sala już opustoszała udało mi się wymienić kilka słów z Takadą, który pakował gong. Dałem mu polską flagę narodową i poprosiłem, żeby zachowali Polskę w sercu i żeby wracali do nas jak najczęściej. Nie tylko nie chciał mi uwierzyć, ze mają tę flagę zachować, ale też strasznie się wzruszył. Ja natomiast do tego i tak niesamowitego już bagażu emocji, mogłem dorzucić najpiękniejsze ‘dziękuję’ w relacji muzyk – słuchacz, jakie słyszałem do tej pory.

Została mi jeszcze tylko podróż powrotna. Zanim jednak mogłem się rozsiąść w pociągu, przekonałem się, że o czwartej nad ranem też grają hejnał, a smok wawelski ma się dobrze. Oby więcej takich wypraw…

Domo arigato Mono.


Anicie dziękuję za zdjęcia (nie mam na chwilę obecną możliwości technicznych) i za towarzystwo w czekaniu na pociąg do 7.14