niedziela, 20 listopada 2011

echa Antimatter

Paint me a room where I can dream,
dream of a world that I used to see…

Pisanie o muzyce nigdy nie było rzeczą łatwą, zwłaszcza jeżeli dużą uwagę przywiązuje się do emocji, które za nią podążają. Jednak zdecydowanie trudniej jest spróbować wskrzesić słowem nastroje zrodzone podczas chłonięcia muzyki na żywo. Mimo wszystko próbować trzeba, tym razem o powodzi żółtego światła, o intymności i o jednym z najlepszych koncertów tego roku.


 W życiu każdego z nas pojawia się wiele większych i mniejszych zwyczajów. Moim małym prywatnym rytuałem koncertowym związanym z Proximą jest spacer przez Pole Mokotowskie w stronę wspomnianego klubu. O ile letnią porą dotarcie w okolice budynku położonego przy Żwirki i Wigury 99a nie jest problemem, to podczas jesienno-zimowych wypraw bywa różnie. Tym razem udało się bez przeszkód. Prawdopodobnie ten brak przeszkód okazał się powodem mojego wcześniejszego pojawienia się w Proximie. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki temu miałem okazję usłyszeć część próby Antimatter! Już wtedy wiedziałem, że nie wyjdę z klubu rozczarowany.

Z klubu nie wyszedłem rozczarowany również za sprawą organizacji. To już trzeci tekst z rzędu, w którym jestem zmuszony pochwalić organizatorów. Koncert rozpoczął się punktualnie i punktualnie się zakończył, chociaż wiem, że nie tylko w moim odczuciu mógł trwać zdecydowanie dłużej.

Tuż po godzinie dziewiętnastej podniosły się kotary, a spragniona doznań grupka muzycznych fanatyków wtoczyła się do sali koncertowej. Na scenie pojawił się tajemniczy solista dzierżący w dłoniach gitarę. Po kilkunastu minutach osamotnionych, ale ciekawych, gitarowych melodii, ów dżentelmen zrobił miejsce zespołowi ctrl-alt-del. Personalia wspomnianego gitarzysty nie pojawią się w tej relacji. Nie wynika to z mojej wrodzonej złośliwości. Wręcz przeciwnie, chętnie napisałbym o nim więcej, gdybym tylko znał te personalia. Nie wymieniony na plakacie, bilecie czy koncertowych zapowiedziach muzyk w dalszym ciągu pozostaje dla mnie zagadką.  

Ctrl-alt-del to zespół, któremu nie można odmówić pomysłu na tworzenie muzyki. Poszarpane dźwiękowe struktury, stanowcza sekcja rytmiczna, zmiany tempa, łamanie dźwięków i specyficzny wokal to najbardziej charakterystyczne składowe wrocławskiego zespołu. Wszystkie elementy wydaja się być na swoim miejscu  i na dodatek całkiem sprawnie się ze sobą zazębiają. Mimo wszystko brzmienie określane mianem metalowego postmodernizmu niespecjalnie do mnie przemawia.

Zanim na scenie pojawił się Mick Moss, miejsce za klawiszami zajęła jego muza – Lisa Cuthbert. Młoda Irlandka zaprezentowała zgromadzonym w Proximie trzy utwory z wydanego przez nią w zeszłym roku solowego albumu zatytułowanego Obstacles. Co można znaleźć na tym albumie? Mocny, hipnotyczny głos, dużo nastrojowych melodii z wysuniętymi do przodu klawiszami oraz bardzo dużo uroku. Minirecital Lisy zakończył Ready to Unfold wykonany wspólnie z Mickiem. Tym sposobem na scenie pojawił się już cały skład, który miał wykonywać materiał znany z płyty Planetary Confinement.

Okazało się, że dostaniemy dużo więcej niż ostatnia płyta skomponowana przez duet Moss-Patterson. Co prawda potwierdzały to informacje zaczerpnięte z koncertu z Piekar Śląskich oraz podsłuchana próba zespołu, jednak wszelkie wątpliwości rozwiał dopiero Saviour, czy Over You Shoulder. Poruszenie równie duże co dźwięki spływające ze sceny, zrobiły napisy w języku polskim, wyświetlane za plecami Micka. Pierwsze zdanie było zbieżne z obrazem, który został w mojej głowie, głoszącym:

10 lat temu eksplodowała supernowa Planetary Confinement, w ten sposób powstała antymateria.

Chwilę po tym rozbrzmiały pierwsze dźwięki Planetary Confinement, a świat stanął w miejscu.  Runęły na mnie od bardzo dawna skrzętnie skrywane emocje, których fala przetoczyła się przez moje targane dreszczami ciało wraz z dźwiękami The Wiehgt of the World i to do tego stopnia, że aż chciało się zawtórować Mossowi i wspólnie wyśpiewać dobrze znany tekst:

Save me, I'm in a sea of beings
And there's no deny - the waves are holding me under
I'm drowning in a thousand faces…

Efekt muzycznego katarsis tylko spotęgowały kolejne kompozycje, wśród których nie zabrakło Epitaph, Legions, czy A Portrait Of The Young Man As An Artist. Szalenie pozytywnym akcentem była od czasu do czasu pojawiająca się na scenie osoba skrzypaczki, która niezwykle wprawnie dokładała swoją cegiełkę do budowania intymnego nastroju tego wieczoru. Na tym mogłoby się skończyć, gdyby na scenie po raz kolejny nie pojawili się muzycy ctrl-alt-del. Panowie z Wrocławia chwycili za instrumenty i w ten sposób mogliśmy usłyszeć kilka kolejnych kompozycji Antimatter w pełni elektrycznej i jakże elektryzującej wersji. Redemption czy Another Face in a Window odegrane z pazurem i agresywnie brzmiącą perkusją wywarło na mnie ogromne wrażenie, z którego w dalszym ciągu nie mogę się otrząsnąć. Było słychać, że takie sceniczne zestawienie było już trenowane, ale to dobrze, bo wyszło wyśmienicie. Czy to już koniec doznań? Nie! Wisienką na torcie były dwa bisy. Pierwszym z nich był cover utworu The Power of Love (Frankie Goes To Hollywood), drugim nowy utwór z nadchodzącej wielkimi krokami płyty.

Muzycznych emocji i tak było już nadto (chociaż chętnie przetestowałbym swoją pojemność na nie poprzez przedłużenie setu), to oprócz autografu na moim egzemplarzu Leaving Eden udało mi się jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcie. Czego chcieć więcej? Może tylko, żeby podróż na fali powodzi żółtego światła trwała jak najdłużej.