Paint me a room where I can dream,
dream of a world that I used to see…
dream of a world that I used to see…
Pisanie o muzyce nigdy nie było
rzeczą łatwą, zwłaszcza jeżeli dużą uwagę przywiązuje się do emocji, które za
nią podążają. Jednak zdecydowanie trudniej jest spróbować wskrzesić słowem
nastroje zrodzone podczas chłonięcia muzyki na żywo. Mimo wszystko próbować
trzeba, tym razem o powodzi żółtego światła, o intymności i o jednym z
najlepszych koncertów tego roku.
W życiu każdego z nas pojawia się
wiele większych i mniejszych zwyczajów. Moim małym prywatnym rytuałem
koncertowym związanym z Proximą jest
spacer przez Pole Mokotowskie w stronę wspomnianego klubu. O ile letnią porą
dotarcie w okolice budynku położonego przy Żwirki i Wigury 99a nie jest
problemem, to podczas jesienno-zimowych wypraw bywa różnie. Tym razem udało się
bez przeszkód. Prawdopodobnie ten brak przeszkód okazał się powodem mojego
wcześniejszego pojawienia się w Proximie.
Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki temu miałem
okazję usłyszeć część próby Antimatter!
Już wtedy wiedziałem, że nie wyjdę z klubu rozczarowany.
Z klubu nie wyszedłem
rozczarowany również za sprawą organizacji. To już trzeci tekst z rzędu, w
którym jestem zmuszony pochwalić organizatorów. Koncert rozpoczął się
punktualnie i punktualnie się zakończył, chociaż wiem, że nie tylko w moim
odczuciu mógł trwać zdecydowanie dłużej.
Tuż po godzinie dziewiętnastej
podniosły się kotary, a spragniona doznań grupka muzycznych fanatyków wtoczyła
się do sali koncertowej. Na scenie pojawił się tajemniczy solista dzierżący w
dłoniach gitarę. Po kilkunastu minutach osamotnionych, ale ciekawych,
gitarowych melodii, ów dżentelmen zrobił miejsce zespołowi ctrl-alt-del. Personalia wspomnianego gitarzysty nie pojawią się w
tej relacji. Nie wynika to z mojej wrodzonej złośliwości. Wręcz przeciwnie,
chętnie napisałbym o nim więcej, gdybym tylko znał te personalia. Nie wymieniony
na plakacie, bilecie czy koncertowych zapowiedziach muzyk w dalszym ciągu
pozostaje dla mnie zagadką.
Ctrl-alt-del to zespół, któremu nie można odmówić pomysłu na
tworzenie muzyki. Poszarpane dźwiękowe struktury, stanowcza sekcja rytmiczna,
zmiany tempa, łamanie dźwięków i specyficzny wokal to najbardziej
charakterystyczne składowe wrocławskiego zespołu. Wszystkie elementy wydaja się
być na swoim miejscu i na dodatek
całkiem sprawnie się ze sobą zazębiają. Mimo wszystko brzmienie określane
mianem metalowego postmodernizmu niespecjalnie do mnie przemawia.
Zanim na scenie pojawił się Mick Moss, miejsce za klawiszami zajęła
jego muza – Lisa Cuthbert. Młoda Irlandka zaprezentowała
zgromadzonym w Proximie trzy utwory z wydanego przez nią w zeszłym roku
solowego albumu zatytułowanego Obstacles.
Co można znaleźć na tym albumie? Mocny, hipnotyczny głos, dużo nastrojowych
melodii z wysuniętymi do przodu klawiszami oraz bardzo dużo uroku. Minirecital Lisy zakończył Ready to Unfold wykonany wspólnie z Mickiem. Tym sposobem na scenie pojawił się już cały skład, który
miał wykonywać materiał znany z płyty Planetary
Confinement.
Okazało się, że dostaniemy dużo
więcej niż ostatnia płyta skomponowana przez duet Moss-Patterson. Co prawda
potwierdzały to informacje zaczerpnięte z koncertu z Piekar Śląskich oraz
podsłuchana próba zespołu, jednak wszelkie wątpliwości rozwiał dopiero Saviour, czy Over You Shoulder. Poruszenie równie duże co dźwięki spływające ze
sceny, zrobiły napisy w języku polskim, wyświetlane za plecami Micka. Pierwsze
zdanie było zbieżne z obrazem, który został w mojej głowie, głoszącym:
10 lat temu eksplodowała supernowa Planetary Confinement, w ten sposób
powstała antymateria.
Chwilę po tym rozbrzmiały
pierwsze dźwięki Planetary Confinement,
a świat stanął w miejscu. Runęły na mnie
od bardzo dawna skrzętnie skrywane emocje, których fala przetoczyła się przez
moje targane dreszczami ciało wraz z dźwiękami The Wiehgt of the World i to do tego stopnia, że aż chciało się
zawtórować Mossowi i wspólnie wyśpiewać dobrze znany tekst:
Save me, I'm in a sea of beings
And there's no deny - the waves are holding me under
And there's no deny - the waves are holding me under
I'm drowning in a
thousand faces…
Efekt muzycznego katarsis tylko
spotęgowały kolejne kompozycje, wśród których nie zabrakło Epitaph, Legions, czy A
Portrait Of The Young Man As An Artist. Szalenie pozytywnym akcentem była
od czasu do czasu pojawiająca się na scenie osoba skrzypaczki, która niezwykle
wprawnie dokładała swoją cegiełkę do budowania intymnego nastroju tego
wieczoru. Na tym mogłoby się skończyć, gdyby na scenie po raz kolejny nie
pojawili się muzycy ctrl-alt-del.
Panowie z Wrocławia chwycili za instrumenty i w ten sposób mogliśmy usłyszeć
kilka kolejnych kompozycji Antimatter
w pełni elektrycznej i jakże elektryzującej wersji. Redemption czy Another Face
in a Window odegrane z pazurem i agresywnie brzmiącą perkusją wywarło na mnie
ogromne wrażenie, z którego w dalszym ciągu nie mogę się otrząsnąć. Było
słychać, że takie sceniczne zestawienie było już trenowane, ale to dobrze, bo
wyszło wyśmienicie. Czy to już koniec doznań? Nie! Wisienką na torcie były dwa
bisy. Pierwszym z nich był cover utworu The
Power of Love (Frankie Goes To
Hollywood), drugim nowy utwór z nadchodzącej wielkimi krokami płyty.
Muzycznych emocji i tak było już
nadto (chociaż chętnie przetestowałbym swoją pojemność na nie poprzez
przedłużenie setu), to oprócz autografu na moim egzemplarzu Leaving Eden udało mi się jeszcze zrobić
pamiątkowe zdjęcie. Czego chcieć więcej? Może tylko, żeby podróż na fali
powodzi żółtego światła trwała jak najdłużej.