środa, 18 kwietnia 2012

echa sleepmakeswaves i the samuel jackson five



Kolejne z koncertowych odpowiedników praw Murphy’ego głosi: nieważne jak wysoki jesteś i tak przed Tobą stanie ktoś wyższy. Tym razem coś poszło nie tak i któreś z wcześniejszych wydarzeń musiało zaburzyć porządek Wszechświata, bo wspomniane prawo nie zadziałało. A koncert? Dziękuję, bardzo udany.
 

Kwiecień tego roku to bardzo atrakcyjny okres dla fanów muzyki oscylującej wokoło post-rocka. Duży wybór wydarzeń i jeszcze więcej dźwięków i emocji do przyswojenia. Dotychczasowe koncerty stały na zadowalającym, wysokim poziomie, ale to dopiero ten wczorajszy był tym najbardziej przeze mnie wypatrywanym. Kiedy miałem okazję pokochać brzmienie Australijczyków ze sleepmakeswaves w moim sercu zrodziła się tęsknota za tym, co może nigdy nie nastąpić – koncertem. W związku z tym wieść dotycząca wyprawy muzyków z Sydney do Europy z uwzględnieniem Polski była dla mnie elektryzująca. Zrodziła również nerwowe oczekiwanie. Te rozbudzone oczekiwania w kontekście koncertów czy wydawnictw płytowych bywają bardzo niebezpieczne, bo często wyobrażenia znacznie przerastają rzeczywistość. Pozostało mi jedynie tonować nastroje i pobudzać nadzieję, że będzie dobrze.

To jest odpowiednie miejsce na to, żeby wspomnieć o drugiej gwieździe tego wieczoru – The Samuel Jackson Five. Tak moi drodzy, to był jeden z tych koncertów, na których pojawiają się dwa zespołu o podobnym doświadczeniu scenicznym i muzycznej wartości i kolejność występu jest kwestią woli, a nie narzuconych rozwiązań. Czas na zaprezentowanie swoich możliwości również jest zbliżony. Formacja z Norwegii, choć usilnie eksperymentująca z brzmieniem to także budziła moje ogromne zainteresowanie, w związku z tym oczekiwałem wystąpienia obu tych zespołów.

Na kilka godzin przed koncertem pojawiła się informacja dotycząca kolejności pojawiania się na scenie. Jako pierwszy wystąpił zespół z Oslo. The Samuel Jackson Five zaskoczyli mnie przede wszystkim ruchem scenicznym. Panowie radośnie bujali się i podrygiwali zgodnie z połamanymi rytmami narzucanymi przez rozbrykanego perkusistę. Na własne oczy (i uszy) można było przekonać się, w jaki sposób generują dźwięki z kategorii innych. W związku z tym co i rusz w rękach któregoś z muzyków pojawiały dodatkowe instrumenty: tamburyn, grzechotki, dodatkowe bębny. Jeden z utworów odegrany został za pomocą trzech par pałeczek perkusyjnych. Nie wiem na ile było to konieczne dla atrakcyjności brzmienia czy kompozycji, ale zdecydowanie jest to element, który wizualnie urozmaica koncert. Granie okazało się na tyle intensywne, że posłuszeństwa odmówiła struna w jednej z gitar, ale szybko uporano się z tym problemem. Zaprezentowany set oprócz promowanej płyty The Samuel Jackson Five zawierał też starsze kompozycje. Nowością pojawiającą się na ostatnim płytowym dokonaniu Norwegów były wokale, które pojawiły się również na koncercie i chociaż muszę przyznać, że nie jest to największy atut zespołu, to ciekawie uzupełnia brzmienie. Po niecałej godzinie zespół zszedł ze sceny, ale szybko na nią powrócił żeby zagrać jeszcze jeden utwór. Muzyka, którą prezentuje The Samuel Jackson Five nie jest prosta w odbiorze. Zawiera dużo elementów mniej typowych dla muzyki gitarowej, rockowej, miesza style i swobodnie to wszystko przetwarza na swój specyficzny sposób. Warto wgryźć się w ich dokonania, bo świadoma konsumpcja przysparza wielu przyjemnych doznań, które są znacznie potęgowane przez takie wieczory.

Sleepmakeswaves to nie tylko moja wielka muzyczna fascynacja, ale równie duże koncertowe marzenie, które miało się nie spełnić. W końcu nie każdego dnia do Polski przylatuje zespół z bądź co bądź dalekiej Australii. Udało się i to jak! Niestety tuż przed rozpoczęciem koncertu dojrzałem setlistę, na której nie znalazł się mój ulubiony utwór. Na szczęście bardzo dobra forma muzyków i inne równie atrakcyjne kompozycje w pełni wynagrodziły mi wspomniany brak. Dodatkowo muszę podkreślić, że po raz pierwszy w Hydrozagadce udało mi się znaleźć złote stanowisko, na którym dźwięk był bardzo selektywny. Dobrze brzmiała perkusja, bas był dobrze słyszalny, a gitary siały popłoch. Tu również nie obeszło się bez pękniętej struny. Wymiana jej na nową potrwała nieco dłużej niż w przypadku muzyków z The Samuel Jackson Five, ale krótką przerwę umiliła nam sekcja rytmiczna Australijczyków, która urządziła sobie krótką improwizację. Nieco później basista sleepmakeswaves postanowił doszlifować swoje umiejętności posługiwania się językiem polskim. Moją uwagę zwrócił też perkusista grający bez butów i bez skarpetek.. Skoro już mowa o bębnach, to w trakcie jednego z utworów na scenę wkroczył manager zespołu, który wspomógł sekcję rytmiczną. Kompozycje z …and so we destroyed everything dobrze sprawdzają się w trakcie koncertów. Trochę szkoda, że nie przeznaczyli trochę więcej miejsca na utwory z Today already walks tomorrow, ale wynikało to raczej z ograniczenia czasowego niż niechęci do tego wydawnictwa. Tym razem wcale nie trzeba było się specjalnie starać, żeby odlecieć.

Koncert był niezwykły, nastrojowy i atrakcyjny muzycznie. Mając niemal pełen przegląd ostatnich koncertów w Hydrozagadce stwierdzam dodatkowo, że również najbardziej udany. Chociaż zainteresowanie tym wydarzeniem było znacznie mniejsze niż chociażby If these trees could talk,  to chyba dla potencjalnego odbiorcy zadziałało to in plus. Mniej osób to z jednej strony większa szansa, że muzyk poczuje się ignorowany, ale z drugiej strony gwarantuje to większą intymność relacji muzyk – słuchacz. Tym razem proporcja liczebności do intymności wypadła idealnie, a wieczór pięknie podsumowała jeszcze wizyta przy stoisku z merchem, w cenach bardziej niż atrakcyjnych. Życzyłbym sobie więcej takich emocji.