środa, 4 lipca 2012

echa Rosetty, Meniscus i Kings Destroy



 Puff - jak gorąco! Uff - jak gorąco! Już ledwo sapię, już ledwo zipię…

Kurz po „wielkiej, sportowej imprezie” powoli już opada, dawno też minęły echa warszawskich juwenaliów, w związku z tym czas przenieść się do podziemia. Aura dopisuje raczej wypadom nad wodę, zażywaniu kąpieli (również słonecznych) i innym typowo wakacyjnym czynnościom niż koncertom w klaustrofobicznych przestrzeniach, ale tym razem zwyciężyła fascynacja muzyką i do Hydrozagadki zawitała pokaźna grupa zwolenników ciężkiego grania.

Wracając na moment do spraw pogodowych muszę stwierdzić, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki żarowi lejącemu się z nieba udało mi się stworzyć listę rodzajów denerwujących, spoconych, koncertowych kolesiów, ale więcej na ten temat w kolejnych wpisach. Teraz  skupię się na wrażeniach czysto muzycznych.

Muszę przyznać, że przed koncertem wiedziałem, czego mogę się spodziewać po zespole Meniscus. Lubię i cenię ich twórczość, ale nie zmienia to faktu, że dałem się zaskoczyć ich występem na żywo. Na pochwałę zdecydowanie zasługują wizualizacje dobrze wkomponowane w muzykę. Warto też przypomnieć zachowanie sceniczne gitarzysty, któremu wyraźnie udało się popłynąć. Australijczycy już od pierwszych brzmień zawiesili poprzeczkę niezwykle wysoko i to nie tylko dla pozostałych zespołów, ale też dla siebie. Room 3322 aktywował we mnie długo składowany ładunek potrzeby koncertowych emocji. Bomba eksplodowała jeżąc skórę na całym ciele. Niestety poziom wrażeń wykreowany na samym początku, bardzo szybko opadł, chociaż i tak pozostał na zadowalającym, wysokim poziomie.

Próby przeskoczenia australijskiej poprzeczki nie podjął zespół Kings Destroy. Bardzo szybko okazało się, że jest to całkiem inna, muzyczna bajka, jednak inaczej to nie zawsze znaczy dobrze. Mimo szczerych chęci nie udało mi się skupić na dłużej przy dźwiękach generowanych przez skład z Nowego Jorku. Znaczne rozrzedzenie tłumu pod sceną wskazywało na to, że w swoich odczuciu nie byłem odosobniony.

Na szczęście było na co czekać. Rosetta nie tylko bez trudu wyrównała poziom wspomnianej poprzeczki, ale też użyła jej jako wykałaczki po spożyciu wspominanych ze sceny pierogów. Już rok temu miałem okazję przekonać się na własnej skórze, jak niesamowicie może zabrzmieć twórczość Amerykanów z Filadelfii w wersji na żywo. Wczoraj okazało się, że przez rok żyłem w będzie. Jeśli zeszłoroczny koncert był niesamowity, to brak kolejnych stopni na skali, żeby określić, to co działo się w Hydrozagadce. Potężny ładunek emocji eksplodował z niewyobrażalną siłą. Klub chłonąc dźwięki pulsował w jednym rytmie i przy okazji tworzył widowisko dla członków Rosetty. Na twarzy Mike’a bez trudu dało się wyczytać ciekawą mieszankę zaskoczenia, szacunku i dumy. Pojawiły się wspólnie wykrzyczane utwory, nie zabrakło też solidnej dawki potężnego grania, malej muzycznej improwizacji i nieoczekiwanego bisu. Pod dostatkiem było też fanów sfiksowanych na punkcie Rosetty, zatem czego chcieć więcej?

Kolejnego koncertu!