Riverside na swoim koncie może dopisać kolejną udaną trasę po
Europie, a wszystko wskazuje na to, że dotychczasowe koncerty promujące Shrine of New Generation Slave, na
rodzimych scenach wypadają równie dobrze. Doskonałym tego przykładem jest
domowy, warszawski koncert w klubie Progresja, na który bilety rozeszły się jak
świeże bułeczki. Brak biletów nie odstraszył chętnych do zobaczenia zespołu
promującego swój piąty album studyjny, dlatego tu i ówdzie dało się usłyszeć
pytania o bilet do odsprzedania. Jak tu się nie cieszyć, że naród ceni sobie
taką muzykę?
Wyjątkowo
nie mogę też narzekać na punktualność, czy obsługę techniczną koncertu. Co
prawda standardowo nie do końca było wiadomo, o której tak dokładnie ma się
zacząć koncert, ale wyjątkowo nie robiło mi to większej różnicy, zresztą
trafiłem idealnie. Warto też pochwalić ochronę, która wyjątkowo sprawnie i
zaskakująco uprzejmie niwelowała kolejkę do klubu.
Jako
pierwsza na scenie pojawiła się stołeczna Maqama,
czyli zespół zagadka, który wprowadził w osłupienie wielu fanów Riverside wyczekujących szczegółów
polskiej części trasy. Nigdy nie lekceważę tzw. supportów,
bo już nie raz przekonałem się, że zespół znikąd pokazuje wielką, muzyczną
klasę. Ponadto czasami zespoły, które pełnią tę niewdzięczną rolę, są głównym
powodem mojego zjawienia się na koncercie. Tym razem postanowiłem zostawić
sobie przyjemność odkrycia muzycznych dokonań Maqamy na żywo i muszę przyznać, że nie żałuję tego posunięcia.
Niestety wynika to z szalenie przeciętnego materiału grupy. Może to kwestia
dnia, mojego nastroju, dyspozycji emocjonalnej albo gwiazdy wieczoru, ale
odniosłem wrażenie, że Maqama ma do
zaoferowania jedynie powtarzalne kompozycje, z płaskim, do znudzenia
jednostajnym wokalem, mało wyrazistą sekcją rytmiczną i gitarzystą, który
próbował coś z tego wszystkiego wykrzesać.
Koncerty
Riverside od dłuższego czasu mają
dla mnie charakter swoistego rytuału. Do takiej ceremonii muszę się
przygotować, nastroić, otworzyć na chłonięcie emocji. Tym razem było podobnie,
dlatego z odpowiednim nastawieniem – bo jakżeby inaczej – stawiłem się w
Progresji. Jeszcze zanim na scenie pojawił się zespół, z głośników odezwały się
dźwięki z Night Session. Trzeba przyznać, że to wyjątkowo miłe rozwiązanie, bo
przecież bardzo często muzyka puszczana pomiędzy poszczególnymi zespołami ma
niewiele wspólnego z ich twórczością. Tu było inaczej, co pozwoliło stopniowo
podkręcić emocji. Już w trakcie koncertu wspomniane emocje miały okazję
eksplodować, bo panowie z Riverside,
mimo intensywnego koncertowania, zabrzmieli bardzo świeżo i energetycznie.
Wyraźnie dopisywał im dobry humor, co dało się zobaczyć, a także usłyszeć
pomiędzy utworami, kiedy w rolę konferansjera wcielał się Mariusz Duda. Odezwał
się nawet Michał Łapaj, co niewątpliwie warto odnotować w kronikach
koncertowych zespołu, co też niniejszym, ku potomności czynię. Po raz kolejny
muzycy pokazali, jak można się bawić materiałem koncertowym, który wcale nie
musi brzmieć jak nagrania studyjne. W związku z tym pomieszali, poprzekręcali,
atrakcyjnie poimprowizowali i wszystko to z typowym dla siebie urokiem. Na setliście
nie zabrakło kompozycji z promowanego krążka – Shrine of New Generation Slaves, ale pojawiły się również kompozycje
z ADHD i Memories In My Head. Oczywiście pojawiły się też koncertowe, stałe
punkty w postaci 02 Panic Room i Left Out, a wieczór zakończył bis
stworzony z Conveiving You i Celebrity Touch. Szczególnie cieszy mnie
różnorodność materiału koncertowego, bo w pamięci mam jeszcze trasę promocyjną Anno Domini High Definition, gdzie
pojawił się cały materiał z tego wydawnictwa i to, o zgrozo, w kolejności
płytowej. Takiego postępowania nie tłumaczy nawet to, że mowa o koncept
albumie. Tym razem udało się wymieszać nowe ze starym i to z bardzo dobrym
efektem. Oby tak dalej!
Riverside po raz kolejny pokazał się z dobrej, choć innej
muzycznie strony. Nie zabrakło nowości oraz szlagierów, a także elementów
niezbędnych dla muzyki granej na żywo, czyli drobnych potknięć, interakcji z
fanami i ogromu pozytywnych emocji. Pochwalić trzeba też udaną grę świateł i
dobrą pracę akustyków, a także – ponownie – Travisa Smitha za grafikę, którą
można było podziwiać za plecami Mitloffa. Cieszę się, że kolejny raz miałem
okazję zobaczyć poczynania Rzekobrzegów
na scenie warszawskiej Progresji.