poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Riverside, New Generation Tour, Progresja (14.04.13)



Riverside na swoim koncie może dopisać kolejną udaną trasę po Europie, a wszystko wskazuje na to, że dotychczasowe koncerty promujące Shrine of New Generation Slave, na rodzimych scenach wypadają równie dobrze. Doskonałym tego przykładem jest domowy, warszawski koncert w klubie Progresja, na który bilety rozeszły się jak świeże bułeczki. Brak biletów nie odstraszył chętnych do zobaczenia zespołu promującego swój piąty album studyjny, dlatego tu i ówdzie dało się usłyszeć pytania o bilet do odsprzedania. Jak tu się nie cieszyć, że naród ceni sobie taką muzykę?

Wyjątkowo nie mogę też narzekać na punktualność, czy obsługę techniczną koncertu. Co prawda standardowo nie do końca było wiadomo, o której tak dokładnie ma się zacząć koncert, ale wyjątkowo nie robiło mi to większej różnicy, zresztą trafiłem idealnie. Warto też pochwalić ochronę, która wyjątkowo sprawnie i zaskakująco uprzejmie niwelowała kolejkę do klubu.

Jako pierwsza na scenie pojawiła się stołeczna Maqama, czyli zespół zagadka, który wprowadził w osłupienie wielu fanów Riverside wyczekujących szczegółów polskiej części trasy. Nigdy nie lekceważę tzw. supportów, bo już nie raz przekonałem się, że zespół znikąd pokazuje wielką, muzyczną klasę. Ponadto czasami zespoły, które pełnią tę niewdzięczną rolę, są głównym powodem mojego zjawienia się na koncercie. Tym razem postanowiłem zostawić sobie przyjemność odkrycia muzycznych dokonań Maqamy na żywo i muszę przyznać, że nie żałuję tego posunięcia. Niestety wynika to z szalenie przeciętnego materiału grupy. Może to kwestia dnia, mojego nastroju, dyspozycji emocjonalnej albo gwiazdy wieczoru, ale odniosłem wrażenie, że Maqama ma do zaoferowania jedynie powtarzalne kompozycje, z płaskim, do znudzenia jednostajnym wokalem, mało wyrazistą sekcją rytmiczną i gitarzystą, który próbował coś z tego wszystkiego wykrzesać.

Koncerty Riverside od dłuższego czasu mają dla mnie charakter swoistego rytuału. Do takiej ceremonii muszę się przygotować, nastroić, otworzyć na chłonięcie emocji. Tym razem było podobnie, dlatego z odpowiednim nastawieniem – bo jakżeby inaczej – stawiłem się w Progresji. Jeszcze zanim na scenie pojawił się zespół, z głośników odezwały się dźwięki z Night Session. Trzeba przyznać, że to wyjątkowo miłe rozwiązanie, bo przecież bardzo często muzyka puszczana pomiędzy poszczególnymi zespołami ma niewiele wspólnego z ich twórczością. Tu było inaczej, co pozwoliło stopniowo podkręcić emocji. Już w trakcie koncertu wspomniane emocje miały okazję eksplodować, bo panowie z Riverside, mimo intensywnego koncertowania, zabrzmieli bardzo świeżo i energetycznie. Wyraźnie dopisywał im dobry humor, co dało się zobaczyć, a także usłyszeć pomiędzy utworami, kiedy w rolę konferansjera wcielał się Mariusz Duda. Odezwał się nawet Michał Łapaj, co niewątpliwie warto odnotować w kronikach koncertowych zespołu, co też niniejszym, ku potomności czynię. Po raz kolejny muzycy pokazali, jak można się bawić materiałem koncertowym, który wcale nie musi brzmieć jak nagrania studyjne. W związku z tym pomieszali, poprzekręcali, atrakcyjnie poimprowizowali i wszystko to z typowym dla siebie urokiem. Na setliście nie zabrakło kompozycji z promowanego krążka – Shrine of New Generation Slaves, ale pojawiły się również kompozycje z ADHD i Memories In My Head. Oczywiście pojawiły się też koncertowe, stałe punkty w postaci 02 Panic Room i Left Out, a wieczór zakończył bis stworzony z Conveiving You i Celebrity Touch. Szczególnie cieszy mnie różnorodność materiału koncertowego, bo w pamięci mam jeszcze trasę promocyjną Anno Domini High Definition, gdzie pojawił się cały materiał z tego wydawnictwa i to, o zgrozo, w kolejności płytowej. Takiego postępowania nie tłumaczy nawet to, że mowa o koncept albumie. Tym razem udało się wymieszać nowe ze starym i to z bardzo dobrym efektem. Oby tak dalej!

Riverside po raz kolejny pokazał się z dobrej, choć innej muzycznie strony. Nie zabrakło nowości oraz szlagierów, a także elementów niezbędnych dla muzyki granej na żywo, czyli drobnych potknięć, interakcji z fanami i ogromu pozytywnych emocji. Pochwalić trzeba też udaną grę świateł i dobrą pracę akustyków, a także – ponownie – Travisa Smitha za grafikę, którą można było podziwiać za plecami Mitloffa. Cieszę się, że kolejny raz miałem okazję zobaczyć poczynania Rzekobrzegów na scenie warszawskiej Progresji.