niedziela, 13 kwietnia 2014

Antimatter, Leafblade, Lacrima: Progresja (09.04.2014)


Antimatter - na czele z Mickiem Mossem - jest jednym z tych projektów, którym nad wyraz dobrze gra się w Polsce. Główny antymateryjny prowodyr dawał temu wyraz wielokrotnie przy okazji świetnych, silnie emocjonalnych występów. Projekt pojawiał się w różnych składach i wariacjach chociażby z Lisą Cuthbert na pianinie i wokalu. Niezależnie od proponowanego ustawienia na scenie i doboru materiału, przeważały występu akustyczne bądź półakustyczne. Nie jestem w stanie dogrzebać się w pamięci faktu w pełni elektrycznego koncertu Antimatter na polskiej ziemi. Na szczęście od teraz nie będę musiał szczególnie wytężać umysłu, bo ostatni koncert na trwale wypalił się w mojej muzycznej świadomości.

Każdy koncert Antimatter był dla mnie dużym przeżyciem. Rozmyte emocje nabierają wyraźnych kształtów i stają się zjawiskiem wręcz namacalnym. Chociaż udało mi się wiele z nich zabrać ze sobą, to nie spodziewałem się, że będę miał okazję dorzucić jeszcze kilka nowych doznań z występu Mossa i spółki. Przede wszystkim sama możliwość usłyszenia na żywo całego Leaving Eden była już na tyle elektryzująca, że bez wahania wybrałbym się na zwiedzanie nowej siedziby Progresji. Jednak to przecież nie było wszystko. Nie dość, że ze sceny miała się snuć jedna z najpiękniejszych, muzycznych opowieści, to na dodatek miał ją opowiedzieć nie Mick Moss ze skromnym akompaniamentem, a pełnowymiarowy zespół. Trudno o lepszą rekomendację.

To była moja pierwsza wizyta w nowej siedzibie Progresji. Jeszcze zanim dotarłem na miejsce, obiecałem sobie, że tym razem postaram się nie narzekać na organizację i sam klub. Nie zawsze jest to łatwa sprawa, ale tym razem nie bardzo było się do czego przyczepić. Koncert zaczął się nieco później, ale poszczególne formacje sprawnie wymieniały się na scenie, więc wieczór nadmiernie się nie wydłużył. Mała sala ma jednak jeden znaczący minus - nie ma technicznej możliwości odsunięcia się od baru na odległość niwelującą hałasy, które są tam generowane. Na temat kultury osób przebywających w barowych okolicach nie będę się wypowiadał. Kilkukrotne, dobitne zwrócenie uwagi z wnętrza sali rozwiązywało problem tylko na chwilę.

Oba zespoły poprzedzające Antimatter wypadły naprawdę nieźle. Chociaż Lacrima generuje brzmienia, które nie do końca mnie przekonują, to nie sposób odmówić im zapału i pomysłu na siebie. Po tym występie z pewnością znajdą się osoby, które chętniej sięgną po ich dokonania. Bardziej zainteresował mnie nieco ekscentryczny projekt z Liverpoolu, czyli Leafblade. W Warszawie projekt wystąpił jako duet i w akustycznej formie opowiedział kilka ciekawych historii. Wcześniej nie miałem okazji nawet skubnąć ich twórczości, ale po koncertowych propozycjach wręcz domagam się więcej.


Koncert odbywał się bez większych przerw, więc zaraz po Lacrimie na scenie pojawi się Mick Moss i spółka. Zaraz potem świat się zatrzymał. W takim miejscu warto byłoby napisać jakie przeboje zagrano tego wieczoru. W kontekście płyty pokroju Leaving Eden jest to kompletnie bezcelowe, bo album zawiera same perełki. Rewelacyjnie wypadło Redemption, Another Face in the Window, czy Immaculate Misconception, które z zapleczem całego zespołu nabrały niesamowitej mocy i dodatkowego wyrazu. W końcu odpowiednio wybrzmiały solówki, dźwiękowe pejzaże nabrały wyrazistości i głębi. Choć uwielbiam akustyczne aranżacje tych kompozycji, to marzyłem o tym, żeby doświadczyć tych emocji również w formie, na którą zostały skrojone. Nie spodziewałem się tak świetnej jakości i takiego natłoku wrażeń, które ponownie trudno było utrzymać na wodzy. Kiedy już opuściliśmy Eden koncertowy set został uzupełniony o starsze i nowsze brzmienia, które wypadły równie świetnie.

Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że widziałem rzeczy, którym większość z was nie dałaby wiary. Mick Moss w wielkiej formie na scenie Progresji z pełnym składem gra Leaving Eden. Powietrze pełne jest elektrycznych wyładowań emocji. Dreszcze przeszywające ciało mają swoje dreszcze. Pora umierać.