poniedziałek, 17 listopada 2014

FINK, Douglas Dare: Stodoła (14.11.14)


Miniony piątek był na koncertowej mapie Warszawy dniem wyjątkowym. Zatrzęsienie wydarzeń spowodowało, że fani nawet najbardziej wykręconych, muzycznych wrażeń byli w stanie znaleźć coś dla siebie w tym szalonym rozkładzie jazdy. Mimo naprawdę dużego wyboru opcji na wieczór, koncert w Stodole został wyprzedany. Jednak nie ma się czemu dziwić, bo w te skromne progi zawitał Fink - projekt, który na zawołanie generuje dowolne ilości folkowo-bluesowych emocji.

Koncert rozpoczął Douglas Dare ze swoim niezwykle ciekawym i zdecydowanie zbyt krótkim setem. Dźwięki generowane przez dwóch muzyków i ich skromne instrumentarium, oparte na pianinie, strunach głosowych, perkusji oraz muśnięciach elektroniki, wykorzystane w wyjątkowej konfiguracji, były w stanie szczelnie wypełnić wnętrze Stodoły. Subtelne kompozycje połączone z delikatnym wokalem, płynęły ze sceny swobodnym, choć nieśmiałym strumieniem, przeplatając sprawnie brzmienia trip hopowe, filmowe, z rozwiązaniami doskonale znanymi z dokonań takich artystów jak Nils Frahm, czy Ólafur Anralds. Dobrze byłoby zobaczyć Douglasa w samodzielnym, bardziej rozbudowanym występie i choć czasami brakuje mu jeszcze doświadczenia scenicznego (to też ma swój urok!), to jednak jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że bez problemu mógłby odwiedzić Polskę bez wsparcie bardziej doświadczonego zespołu.


Równo o godzinie 20.00 klub dosłownie zaczął pękać w szwach. Z jednej strony ogromnie mnie cieszy, że artysta taki jak Fink jest w stanie zgromadzić koncert widzów w niemałym klubie w Polsce, z drugiej zaś zdecydowanie odzwyczaiłem się od takich ilości ludzi na koncertach. Od zawsze wolałem wydarzenia kameralne, gdzie większy nacisk można było położyć na klimat i intymną relację na linii artysta - słuchacz, a tego ze względu na tłok, hałas, ciągle przemieszczenia jednostek i tak dalej, zwyczajnie mi zabrakło. Za każdym razem, kiedy milimetry dzieliły mnie od tego, żeby odpłynąć i zacząć się unosić na dźwiękach starszych kompozycji i nowości z Hard Believer, to ktoś zaczynał mnie przepraszać. Wiecie co? Ostatecznie naprawdę się wkurzyłem. Chcesz pogadać ze znajomymi przy muzyce? Zaproś ich do domu i włącz płytę. Chcesz się kręcić bez sensu lub zwracając uwagę na ważne idee? Weź udział w Masie Krytycznej albo zacznij biegać. Chcesz na koncercie świecić latarką mądrego telefonu zamiast zapalniczką? Palnij się w łeb i nie próbuj tego więcej. I nie waż mi się przychodzić na koncert, bo tam naprawdę są ludzie, którzy chcieliby posłuchać muzyki. Poważnie!


Koncert rozpoczął się od jednej z lepszych, nowych kompozycji. Już pierwsze dźwięki utworu Pilgrim wprowadziły mnie w odpowiedni nastrój, a kiedy obok muzyki pojawił się jeszcze tekst, to już wiedziałem, że jestem w domu. W setliście nie zabrakło też kawałków takich jak Shakespeare, akustycznego Wheels, Yesterday Was Hard On All Of Us, czy tytułowego Hard Believer. Wszystkie skrawki muzycznych emocji podane były z odpowiednim namaszczeniem i w zaskakująco dobrym wydaniu. Kompozycje przybrały bardziej rozbudowane formy stawiając na bluesową naturę Finka, który w dalszym ciągu poszukuje swojego miejsca w muzycznym świecie. Większe gabaryty utworów, które oparte są na prostych motywach nie zawsze się sprawdzają i mimo dużego uznania dla formy muzyków i nowego materiału, momentami myśli niebezpiecznie próbowały wydostać się poza ściany klubu.

Na uznanie zasługują nie tylko muzycy, ale też i oprawa samego koncertu. Ogromną rolę w kreowaniu nastroju wywołał rewelacyjny zestaw świateł. Cztery filary poskręcanych reflektorów wyglądały jak drzewa z magicznego lasu rodem z grafik Johna Avona. Element magii sugerował, że jest to las z gatunku tych, których można już nie opuścić, jeśli ostatecznie zdecyduje się do niego wejść. Światła współpracowały z muzyką, pulsując w jednym rytmie, przy okazji nadając temu wydarzeniu szczypty wyjątkowości.


Fink ponownie udowodnił, że podczas koncertów potrafi wykreować niezapomniany nastrój, pokazać dobrze znane kompozycje z nieco innej strony, a także w nieoczywisty sposób czerpać radość z możliwości tworzenia. Tak naprawdę nie ma się do czego przyczepić - nie zawiodła frekwencja, dobór utworów, czy forma muzyków. Żałuję tylko tego, że nie udało mi się wycisnąć z tego wydarzenia tyle ile sobie założyłem, ale może kolejnym razem będzie lepiej, bo wiem, że nie odmówię sobie przyjemności skorzystania z kolejnej okazji do zobaczenia Finka.