Kiedy w sieci gruchnęła wieść o letniej trasie Agallocha, a w szczególności o koncercie w warszawskiej Hydrozagadce, to bez chwili namysłu wiedziałem, że nie przepuszczę takiej okazji do odhaczenia kolejnego projektu z mojej koncertowej listy zespołów, które muszę zobaczyć na żywo zanim do szczętu zdziadzieję. Do tej pory rzeczona formacja miała okazją pojawić się w Polsce wyłącznie raz. W 2013 odwiedzili Wrocław, żeby wziąć udział w tamtejszym festiwalu Asymmetry. Trudno uznać takie wydarzenie za należyty koncert, kiedy warunki imprezy nie dają możliwości pokazania potencjału grupy. Tym razem miało być inaczej.
Nieoczekiwanie okazało się, że do Warszawy, podobnie jak na większej części trasy, Agalloch przyjedzie bez supportu, którego rolę miał wziąć na siebie francuski CROWN. Trudno dyskutować z problemami zdrowotnymi, więc nieobecność Francuzów jest jak najbardziej zrozumiała, choć przyznam, że chętnie na żywo rzuciłbym uchem na ich dokonania. Kto wie, może będzie jeszcze okazja? Jeżeli jednak myślicie, że Agalloch wystąpił samodzielnie, to muszę wyprowadzić was z błędu. John Haughm, czyli lider Agallocha, postanowił na własną rękę wypełnić lukę w programie. Solowy występ składał się z popisów instrumentalnych, które skąpane były w efektach gitarowych. Trudno było dopatrzeć się w tym przedstawieniu zachwycającego materiału, ale biorąc pod uwagę okoliczności, nie wyszło to wcale źle.
Przed koncertem można było mieć wątpliwości, czy zespół tak mocno osadzony w zimowych klimatach odnajdzie się na letniej trasie. Na szczęście okoliczności nie są w stanie powstrzymać zawieruchy, którą rozpętuje Agalloch i jego sceniczne poczynania. Nie wszystkie elementy przedstawienia zazębiły się idealnie, jednak nawet wyraźne niedociągnięcia nie były w stanie wypaczyć obrazu tego świetnego wydarzenia.