niedziela, 18 stycznia 2015

Muzyczne podsumowanie roku 2014, część druga


III. Świat

Poprzednie podsumowanie najciekawszych, zagranicznych wydawnictw zawierało dziesięć numerowanych miejsc. Wspomniałem wtedy, że niezwykle trudno było ograniczyć listę do tylko tylu pozycji. W tym roku zadanie okazało się przerastać moje wątłe siły, więc zdecydowałem się napisać o piętnastu płytach. Paradoksalnie z tym również miałem problemy. Ciekawe jest też to, że rok 2013 wydawał się ekstremalnie obfitującym w ciekawe nowości, a ostatecznie okazało się, że 2014 wcale nie był gorszy. Już nie mogę się doczekać tego, co przyniosą najbliższe miesiące!



15. Jakob - Sines. Nowozelandzka formacja kazała swoim fanom czekać aż osiem lat na nowe, długogrające wydawnictwo. Jednak warto było uzbroić się w cierpliwość, żeby ostatecznie ponownie zachwycić się świeżym materiałem o tak charakterystycznym brzmieniu. Dużo mówi się o tym, że post-rock zjada swój własny ogon i może jest w tym sporo prawdy, ale Sines jest świetnym dowodem na to, że nawet ograne motywy w dobrym wydaniu potrafią cieszyć więcej niż jeden raz. W końcu chyba najbardziej lubimy słuchać tego, co już dobrze znamy. Ogromne, muzyczne przestrzenie, świetne brzmienie bębnów, nieskrępowanie snujące się melodie to tylko część z czających się na krążku dobroci. Jakob nie zawiódł, stanął na wysokości zadania i mam ogromną nadzieję, że nabrał ochoty na kolejne nowości, bo chętnie bym takowe przyjął.



14. Lantlos - Melting Sun. Kiedy Herbst ogłosił, że Neige nie będzie współtworzył nowego albumu Lantlos, to miałem nadzieję, że projekt nie zejdzie z obranej przez siebie drogi. W końcu ciężar, moc, świetne wokale i odrobina subtelnych rozwiązań tworzyły naprawdę atrakcyjną całość. Okazało się, że zarówno Alcest jak i Lantlos odbiły w stronę lżejszych, bardziej rozmytych brzmień. Jednak to właśnie produkcja Herbsta zdaje się zawierać wyważone ilości klimatu, nastroju, emocji i środków czysto muzycznych bez przesadnej ilości słodyczy, która wręcz wylewa się z nowego wydawnictwa Alcest. Melting Sun to bardzo ciekawa płyta, w której nie brakuje motywów z wcześniejszych albumów Lantlos, jednak tym razem większy nacisk został położony na przestrzeń i ulotny nastrój, co sprawdziło się idealnie.



13. Krimh - Krimhera. to jedno z większych zaskoczeń 2014 roku w krainie mocnego grania. Ogromne ilości soczystych riffów, dudniących, niskich dźwięków, łojenia na perkusji, ale i subtelności z ulotnymi melodiami i dęciakami na czele. Dodatkowo Krihmhera przyciągnie też polskiego słuchacza za sprawą utworu Czarna Śmieć, gdzie usłyszeć można Patryka Zwolińskiego, czyli niezwykle charakterystyczny wokal Blindead.



12. Fink - Hard Believer to kolejny niesamowity album tego muzyka. Fink ponownie udowadnia, że świetnie odnajduje się w konwencji twórczej kojarzącej się z osamotnionym jegomościem z gitarą. Do tej pory mogło wydawać się, że A Perfect Darkness to najlepsze, co stworzył, ale Hard Believer błyskawicznie obala takie założenie, prezentując jeszcze lepszy, bardziej dojrzały i jeszcze bardziej wciągający materiał.



11. Godflesh - A World Lit Only By Fire to nie byle jakie wydawnictwo, a pierwszy od trzynastu lat (sic!) album długogrający od Justina Broadricka sygnowany marką Godflesh. Okazuje się, że jedyny słuszny JB odnalazł nową drogę, na której pogodził udane życie osobiste z umiejętnością tworzenia niezwykłych dźwięków rodem ze Streetcleanera. Krążek buczy, dudni, trąca naprawdę niskie rejestry, podburza, oburza i zachęca do nie tylko wewnętrznego buntu i to wszystko w starym dobrym stylu.



10. Damon Albarn - Everyday Robots to niezwykła historia o zmęczeniu życiem, opowiedziana przez człowieka z niemałym dorobkiem muzycznym i wieloma sukcesami na tym polu. Po latach przerwy w tworzeniu nowości pod szyldem Gorillaz i Blur, Damon Albarn postanowił skupić się na snuciu własnej opowieści i trzeba przyznać, że wyszło mu to wyśmienicie. Delikatne, rytmiczne kompozycje o przygnębiających, przemyślanych tekstach potrafią nie tylko zauroczyć, ale i zmusić do zastanowienia.



09. Warpaint - Warpiant to jeden z tych niespodziewanych zachwytów, który zaskoczył nawet mnie. Nie spodziewałem się, że zostanę zauroczony przez to niezobowiązujące, momentami niechlujne brzmienie, pełne kolorów, dymów i muzycznych rozwiązań z przeszłości. Rockowe numery pisane kobiecą dłonią nurzają się w popowych oparach i konsekwentnie czarują subtelnością.



08. Soen - Tellurian. Kiedy w 2012 roku muzycy Soen wydali swój debiutancki album, to w tzw. branży wręcz zaroiło się od porównań ich twórczości do legendarnego Toola. Tymczasem w 2014 roku wciąż nie mamy kolejnego wydawnictwa od Maynarda i spółki, a Soen dopiero odkrywa swój prawdziwy potencjał. Tellurian to piekielnie dobre wydawnictwo, które zwielokrotnia dwa największe atuty grupy - rytmikę i wokal. Mocne i intensywne rozwiązania gładko przechodzą w te delikatne i subtelne, składając się na połamane, indywidualne brzmienie Soen. Ponownie wszelkie porównania są po prostu zbędne.



07. Sleepmakeswaves - Love of Cartography. Wydawało mi się, że Australijczycy ze Sleepmakeswaves pokazali już wszystkie swoje talenta i pomysły na dotychczasowych wydawnictwach i nie będą w stanie niczym zaskoczyć. Niespodzianka! Love of Cartography to porywający, bardzo ciekawy album, który przełamuje pewne post-rockowe konwencje, nadając temu gatunkowi nowej energii, a także wnosząc do interesu promyczek nadziei. Cieszę się, że często wpadają do Polski, bo chętnie posłucham tego materiału w wersji koncertowej.



06. Sólstafir - Ótta to kolejna, piękna, muzyczna historia z Islandii. Tym razem urzeka nie tylko warstwa instrumentalna, w której nie brakuje przestrzeni, subtelności i ciekawych udziwnień, ale czaruje także wokal w języku islandzkim. To zdecydowanie jeden z ciekawszych albumów tego roku, w którym nie ma słabych elementów. Obok tej płyty po prostu nie można przejść obojętnie.



05. Ben Howard - I Forget Where We Were. Ben Howard to kolejny chłopak z gitarą, któremu udało się wbić do podświadomości coraz to większej rzeszy fanów delikatnego, folkowego grania. Choć podobnych projektów jest niewyobrażalnie dużo i dźwięki, które generują są do siebie bardzo podobne, to jednak twórczość tego konkretnego osobnika urzeka i zapada w pamięć. Może to jeszcze nie ten moment, żeby stawiać go w jednym rzędzie z Finkiem, czy Bon Iverem, ale czy brakuje mu do nich tak dużo? Conrad, Small Things, czy utwór tytułowy, to kompozycje do których jeszcze długo będę wracać.



04. Mono - Rays of Darkness. W 2014 roku Japończycy z Mono wypuścili dwa krążki, które wiele osób może traktować jako dwupłytowe wydawnictwo. The Last Dawn i Rays of Darkness pięknie ze sobą korespondują, tworząc niezwykłą całość, ale gdy zostałem postawiony przed wyborem tylko jednej z tych opowieści, bez wahania postawiłem na ciemną stronę mocy. Rays of Darkness to najbardziej mroczne wydawnictwo w dokonaniach grupy i na dodatek pierwsze od lat, które nie zostało zaaranżowane na orkiestrę symfoniczną. Warto też wspomnieć, że w jednym z czterech utworów można usłyszeć głos Tetsu Fukagawy z Envy



03. Crib45 - Marching Through the Borderlines zawiera wszystko, czego można oczekiwać od materiału osadzonego pomiędzy sludge i post-metalem: świetne i urozmaicone partie wokalne, miażdżące, powolne riffy, opasłe, walcowate konstrukcje przeplatane posępnymi przestrzeniami i ogromne pokłady klimatycznych rozwiązań rozpostartych w ponad siedemdziesięciominutowej opowieści. To wszystko okraszone jest naprawdę ciekawymi tekstami, które wymuszają odbiór treści muzycznych z większym zaangażowaniem i uwagą. Jednak nawet najbardziej kwieciste opisy nie wyrażą wprost tego co najważniejsze.



02. Blueneck - King Nine to jeden z najpiękniejszych albumów minionego roku, co więcej to nie tylko kolejny przebłysk geniuszu Duncana Attwooda, ale też godny następca fenomenalnego The Fallen Host. Wszystko co najlepsze w Blueneck nabrało nowego wymiaru i nowej wartości. Obok takiego materiału po prostu nie można przejść obojętnie, bo mowa o jednej z tych płyt, która potrafi wstrząsnąć muzyczną duszą. Rewelacja.



01. Her Name Is Calla - Navigator. O ogromnym potencjale tego wydawnictwa stanowią nie tylko niewyczerpalne pokłady intensywnych emocji, ale także liczne subtelności muzyczne, kompozycyjne smaczki, niewątpliwe umiejętności muzyków do kreacji nastroju oraz całkowity brak słabszych momentów. Navigator to nie tylko najlepsze, wypakowane po brzegi doskonałością, dokonanie grupy Her Name Is Calla, ale także najciekawszy album 2014 roku.



Piętnaście różnych i bardzo ciekawych płyt to też jeszcze nie wszystko, na co warto zwrócić uwagę w podsumowaniu roku 2014. Na rynku pojawiły się też dwie niesamowite EPki: Days of the Fallen Sun od junius - krótka, ale bardzo intensywna podróż poprzez mroczne ostępy mocnych dźwięków, dekadenckich motywów, płynących harmonii i lirycznych rozwiązań wymieszanych ze świetnymi partiami muzycznymi oraz Myrkur od Myrkur - gdzie upchnięto tony muzycznego brudu i surowego black metalowego brzmienia rodem z albumów wydanych przed dwudziestu laty, na który nałożono warstwę zwiewności, subtelności, melodii i folkowego nastroju, opartego na nordyckiej mitologii i głębokiej fascynacji naturą.



Na rynku nie zabrakło też propozycji od projektów post-rockowych. Oczywiście pomijam opisane wcześniej płyty Mono i sleepmakeswaves, bo nie tylko o tych tworach warto jest wspomnieć. Po trzech latach i dwóch mniejszych wydawnictwach swój dwupłytowy koncept album w końcu domknęli muzycy Collapse Under the Empire. Kontynuacja Shoulders and Giants czyli Sacrifice and Isolation, to mroczna opowieść, w której oprócz specyficznej dla Niemców elektroniki nie brakuje też gitarowych przestrzeni. Świetny album - zatytułowany Closer to Cold - wydali też Rosjanie z powder! go away. A swoje trzy grosze dorzucili też muzycy Mogwai (Rave Tapes), Cloudkicker (Little Histories) , Sleepstream (They Flew in Censored Skies), This Will Destroy You (Another Language) i Maybeshewill (Fair Youth).



W podsumowaniu nie sposób też przemilczeć płyty Crippled Black Phoenix. White Light Generator o kolejne bardzo ciekawe wydawnictwo Brytyjczyków. Pojawia się w nim sporo akustycznych rozwiązań oraz niemało pomysłów w stylu retro. Cały album ponownie został głęboko w muzycznej melancholii, co może się podobać fanom dotychczasowej twórczości CBP. Niestety wciąż brakuje mi Joe Volka, który nie współpracuje już z zespołem. Długogrający album wypuścili też muzycy Crosses. Historia opowiedziana na debiucie w dużej mierze pokrywa się treścią z wydanymi wcześniej EPkami. Takie rozwiązanie nie jest przesadnie uciążliwe, bo materiał znany z wcześniejszych wydawnictw nie stracił na atrakcyjności, wciąż hipnotyzuje, a dźwięki przyjemnie pulsują pod czaszką przyjemnie zlewając się z wokalem Chino. Równie ciekawie wypadł album projektu Runner - Cloud Kingdom. Okazało się, że Australijczycy stworzyli niezwykle urodziwą wypadkową gitarowego grania z elementami alternatywnych rozwiązań, gdzie na szczególną uwagę zasługują wokale. Zaskakująca, świeża i naprawdę dobra propozycja, która przy odrobinie szczęścia może stać się kolejnym towarem eksportowym z kraju kangurów. Syntezatorami i specyficznymi wokalami ponownie zachwyciły duńskie królik ze Sleep Party People (Floating), mroczny, folkowy Rome (A Passage to Rhodesia), a na rynku wydawniczym zameldował się też kolejny projekt Micka Mossa - Sleeping Pulse (Under the Same Sky).



Wśród mocnych brzmień spore zamieszanie zrobił nowy album formacji Yob. Clearing The Path To Ascend to ciężkie, powolne, rozbudowane kompozycje, które nastrajają przyjemnym buczeniem w dolnych rejestrach i zagęszczoną atmosferą. Chociaż niemal to samo można było powiedzieć o poprzednich wydawnictwach, to teraz wrażenie jest zdecydowanie lepsze, a jakość nie pozostawia wiele do życzenia. Brzmienie jest też mnie zasnute przypadkowymi nieczystościami, zawiera za to solidne ilości dobrze przemyślanego, muzycznego brudu. Nieźle wypadł też album Electric Wizard. Time to Die to ciekawa historia osadzona w gąszczu rozbudowanych kompozycji złożonych z powtarzalnych, hipnotycznych motywów, od których nie sposób się uwolnić. Poza muzyką nieźle wypadają teksty o nihilistycznym usposobieniu (I Am Nothing, Time to Die) opakowane w charakterystyczne brzmienie wokalu. Warto też wspomnieć o krążku Bloodbath, Ghost Brigade i Cavalera Conspiracy.



Nie mogę też nie wspomnieć o krążkach, które mnie zwyczajnie zawiodły. W takim zestawieniu, co może was zaskoczyć, nie umieszczam Anathemy. Wspomniana formacja się tu nie pojawi nie dlatego, że nagrała przyzwoity album, bo jest wręcz przeciwnie, po prostu przestał czegokolwiek od niej oczekiwać, stąd i brak zawodu. Na tle innych płyt bardzo słabo wypada album Pink Floyd. Niestety okazuje się, że wydawnictwo składa się nie z utworów, a raczej z momentów. Wycinki ze starych sesji, kilka pomysłów rozciągniętych i rozdmuchanych do miana nowej, cudownej opowieści, to trochę za mało, żeby mnie zachwycić. Czułbym się mniej oszukany otrzymując kolejny remaster lub album the best off, a tak krążek choć jest ciekawy, to raczej odnajduje się w kategorii muzyki tła. Nieco podobne odczucia rozbudził we mnie materiał grupy Slipknot, który udowadnia, że wciąż potrafią tworzyć ciekawe brzmienia, ale chyba zwyczajnie im się nie chce, stąd pożądane przeze mnie rozwiązania przykryte są obrzydzającymi warstwami melodii.



IV. Koncerty

Rok 2014 był też ciekawym okresem jeżeli chodzi o koncertowe możliwości. Choć z założenia chciałem ograniczyć wyjścia związane z muzyką, to jednak ponownie pojawiłem się na ponad dwudziestu imprezach. Nie wszystkie był wydarzeniami wartymi zachodu, ale nie obyło się też bez zaskoczeń i spełniania kilku koncertowych marzeń. Poniżej przedstawiam krótkie podsumowanie muzyki przyswajanej na żywo.

05. Maybeshewill: Hydrozagadka (24.10.14). Wyprawa na Pragę ponownie okazała się owocnym przedsięwzięciem, a zgromadzone podczas koncertu emocje byłyby w stanie wynagrodzić dużo gorszą pogodę niż przyjemny chłodek panujący tego wieczoru w Warszawie. Intrygujący występ Flood of Red i muzyczna uczta stworzona przez muzyków maybeshewill, którzy wreszcie odwiedzili Polskę w roli gwiazdy wieczoru, to wszystko, czego w tamtym momencie mogłem potrzebować.

04. Sleep Party People: Basen (26.11.14). Sleep Party People przyjechali do Polski po raz drugi. Po ciepłym przyjęciu na Off Festiwal w 2012 roku postanowili spróbować ponownie i mam wrażenie, że decyzji nie żałują. Przyjemnie zapełnili niemałą salę Basenu i dali rewelacyjny występ, z którego podobnie jak ja wynieśli naprawdę dużo satysfakcji. Nawet tak bardzo nie przeszkadza mi fakt, że koncert potrwał niecałe osiemdziesiąt minut, bo poza natłokiem syntezatorowych treści i specyficznych wokali od tamtej pory w głowie kłębią mi się ogromne ilości charakterystycznie podrygujących króliczych uszu. Co prawda nie jestem Alicją, ale jeśli tylko nadarzy się okazja, to takim królikom chętnie zaufam raz jeszcze.

03. Antimatter: Progresja (09.04.14). Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że widziałem rzeczy, którym większość z was nie dałaby wiary. Mick Moss w wielkiej formie na scenie Progresji z pełnym składem gra Leaving Eden. Powietrze pełne jest elektrycznych wyładowań emocji. Dreszcze przeszywające ciało mają swoje dreszcze. Pora umierać.

02. Cult of Luna: Proxima (29.04.14). Szwedzi zaproponowali hipnotyczny, intensywny set, w którym mieli okazję zademonstrować wszystkie swoje najmocniejsze strony z niesamowitą energią koncertową na czele. Moc, ciężar i ściany dźwięków mieszały się z subtelnymi akcentami, świetnym klimatem i rewelacyjnymi światłami. Część tego nastroju i okoliczności będzie mi stale towarzyszyć, bo nie był to tylko jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie koncertów, ale post factum stwierdzam, że również jeden z najlepszych, na jakich byłem. Często mówi się, że opisanie takich emocji wymaga setek, jeśli nie tysięcy słów. Mnie wystarczy tylko jedno: obłęd.

01. Mono: Hydrozagadka (18.11.2014). Z każdym kolejnym utworem utwierdzałem się w przekonaniu, że Mono to nie tylko zespół, który do perfekcji opanował instrumentalną część muzycznego rzemiosła, ale także grupa ludzi, których z czystym sumieniem można nazwać artystami. Cieszy mnie, że wciąż potrafią zaskakiwać i w ciekawy sposób opowiadać nowe, muzyczne historie, a do tego z każdym kolejnym występem w Polsce coraz bardziej otwierają się na ludzi nie tylko poza sceną, ale także i na niej. Ciągle są niesamowicie skupieni na odgrywaniu swojej sztuki, ale coraz częściej można w nich zobaczyć nie tylko artystów, ale też ludzi.

W tym miejscu powinien pojawić się jeszcze rozdział poświęcony oczekiwaniom oraz małe podsumowanie podsumowania. Oba fragmenty przenoszę na trzecią część tekstu, bo objętość zaczyna przerażać nawet mnie. Poniżej, zgodnie z przyjętym zwyczajem, załączam playlistę, na której odnajdziecie zdecydowaną większość brzmień opisanych w tekście. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć smacznego!