niedziela, 14 sierpnia 2011

echa Metal Hammer Fest 2011


Katowice, Spodek, 10.08.2011

Rozkład jazdy:
13:45 – ANIMATIONS
14:30 – SOULBURNERS
15:15 – MECH
16:00 – TANK
17:05 – VADER
18:25 – EXODUS
19:40 – MORBID ANGEL
21:20 – JUDAS PRIEST

Czego się nie robi, żeby zobaczyć legendę na scenie? Dodajmy, że legenda ta gra i tworzy już 42 lata i której nigdy wcześniej w tym prawie półwieczu jej artystycznej działalności nie zdołało się ujrzeć na żywo, a która nagle oznajmia, że wyrusza w pożegnalną trasę? Bardzo wiele można zrobić. Przede wszystkim udać się na festiwal, na którym grają zespoły, których połowy się nie zna i nie kojarzy, a drugą połowę, nigdy nie zdołało się w sposób szczególny i wyjątkowy umiejscowić w sercu piszącej tę relację. Zatem pozostałe bandy z tegorocznego Metal Hammer Festival stanęły przed wyzwaniem zainteresować mnie sobą, a ja poczuwałam się w obowiązku przyjrzeć się ich staraniom.

Na pierwszy ogień stanął Animations, zespół z Jaworzna w składzie z nowym wokalistą - Frantzem Wołochem. Nie rozwodząc się zbytnio nad poszczególnymi elementami ich występu i przechodząc od razu do rzeczy, powiem krótko. Chłopaki dali czadu. Nie mam wątpliwości, że materiał na nową płytę, którą szykują, a który zaprezentowali na feście, zdobędzie moje uznanie. Już samo to by wystarczyło, by zapamiętać ich set na bardzo długo, ale jeszcze przydarzyła się bardzo sympatyczna rzecz. Po występie perkusista zszedł do widowni zgromadzonej na płycie i wręczył do ręki pałeczkę mojemu bratu, który wraz ze mną uczestniczył w festiwalu. Ta pałeczka niech stanie się namacalnym dowodem i takim atrybutem, o którym jeszcze wspomnę przy okazji.

Jako drugi zagrał Soulburners z Warszawy. Ich występ zapamiętam pozytywnie, jako jeden z tych udanych, aczkolwiek powiedzmy sobie szczerze, muzyka jaką grają panowie- czyli taki klasyczny rock and roll z elementami, które na potrzeby tej relacji nazwijmy mixem punku i country, nie jest rzeczą którą mogłabym się zasłuchiwać na co dzień. Przynajmniej słuchając muzyki z płyt, bo na koncercie takie granie wypada energetycznie i żywiołowo.

Występ Mecha zapamiętam chyba ze stu powodów. Po pierwsze- na ich secie po raz pierwszy dostałam glanem w głowę, co naturalną konsekwencją tego zdarzenia, stało się natychmiastowe zrodzenie w niej nowego przysłowia ludowego: gdy Mech- masz w łeb. Po drugie- po raz pierwszy w życiu [sic!], widziałam na żywo bodaj jeden z najważniejszych elementów rockowego show, a mianowicie- rozwalenie gitary na scenie przez jej właściciela. Piękny widok. Po trzecie- niespodzianka! Pod koniec występu pojawił się na scenie gość. Pan Jerzy Stryczyński, gitarzysta Dżemu zagrał parę dźwięków na gitarze. Po czwarte- wspomniany wcześniej pan ekspert od rozwalania gitar - Piotr „Dziki” Chancewicz, pofatygował się do tłumu i porozdawał kilka kostek osobiście do rąk ludu. Miałam to szczęście, że również moja dłoń uczestniczyła w tym zdarzeniu. Po jej otwarciu ujrzałam leżące w niej kostki w ilości sztuk dwie. Piękniej już nie mogło być, a gitarman Mecha jest naprawdę dziki- zwierzę sceniczne z fantastyczną techniką gry, o ile moje uszy są w ogóle w stanie ocenić takie rzeczy. Wokalista Maciej Januszko w pewnym momencie poprosił publikę: „Powiedzcie waszym rodzicom, że jeszcze żyję!”. Za to niezapomniane show, które dali, zrobię nawet więcej. Pokażę wam niezaprzeczalny dowód. Proszę, oto pan Januszko jako żywy:


Dalej Tank, brytyjski band heavy metalowy, na którego występ specjalnie dla nich dało się zauważyć przyszło trochę ludzi. Niestety mnie nie udzielił się entuzjazm tej części widowni. Nie ujmując niczego w profesjonalnym show, które dali, nie potrafiłam się jakoś specjalnie zainteresować i zachwycić ich twórczością. Tym niemniej zagrali bardzo dobrze i ok, niech to wystarczy za całe podsumowanie tego występu.

Po Tanku oddaliłam się od sceny gdzieś na tyły. Wcześniej stałam dość blisko, ale niemiłosierny ścisk zwykle towarzyszący ludziom stojącym blisko barierek, w tym momencie okazał się moim progiem wytrzymałości na ból. W depozyt brat wręczył mi pałeczkę od Animations; od tej pory do końca festiwalu nie rozstawałam się z nią, co stało się przyczyną pewnej zabawnej sytuacji. Ale o tym potem.

Przyszła pora na bandy z najwyższych półek. O występie pierwszej z nich, olsztyńskiego Vadera, niewiele mogę powiedzieć, gdyż widziałam zaledwie kilka pierwszych minut tegoż setu. Niestety, ale potrzeba zjedzenia pierwszego posiłku w tym dniu okazała się silniejsza, niż chęć ujrzenia załogi Petera live. Wszelkie pokarmy i napoje można było spożywać poza salą, w której prezentowały się bandy. Swoją drogą, dwa stoiska z gastronomią dla tylu zgromadzonych, głodnych ludzi w jednym miejscu, to zdecydowanie zbyt mało.

Po Vaderze przyszła kolej na Exodus, amerykański thrash metalowy band ze słonecznej Kalifornii. Faktycznie, dość ekstremalna muzyka w połączeniu z dość pokaźnych rozmiarów wokalistą - Robem Dukes, na początku robiła wrażenie. Niestety po kilku kawałkach coś niedobrego się podziało, bo nagłośnienie trochę siadło. Ale to nie przeszkodziło słuchaczom w dobrej zabawie, skoro utworzyła się ściana śmierci, a Książę Rob co chwilę zachęcał publikę do kręcenia circle pitów.

Morbid Angel, czyli po thrashu nastał death. „Are you morbid?!” – „Yes, we are!”. I ja też chyba jestem bardziej morbid niż exodus. W każdym razie ten set dostarczył mi zdecydowanie więcej niezapomnianych, ekstremalnych-muzycznie wrażeń niż poprzedni.

Ta legenda, o której na wstępie była mowa, to oczywiście headliner eventu czyli kapela Judas Priest. I oto przyszedł ten najtrudniejszy moment w relacjonowaniu, bo odnoszę wrażenie, że cokolwiek teraz napiszę, to i tak w pełni nie będzie to odzwierciedlało tego, co działo się na scenie i w mojej duszy, kiedy grali Judasi. Myślę, że nie będzie z mojej strony żadnym twierdzeniem na wyrost, jeśli powiem, przy całym szacunku dla innych kapel grających tego dnia na feście, że headliner zgarnął wszystkie punkty. Panowie zgrabnie przeprowadzili widownię przez te wszystkie lata swej działalności, prezentując wybrane kawałki z płyt, których okładki wyświetlały się na ekranie. Ponadto, w warstwie scenograficznej, nie zabrakło motocykla, ogni i laserów, ale to wszystko tak naprawdę były dodatki do muzyki, świetnie zagranej i wybrzmiałej tego wieczora. Metal Gods nie zawiedli. Ostatnim zagranym utworem w regulaminowym secie był Painkiller ze słynną gitarową solówką Glenna Tiptona. Nie gram na gitarze, ale ten motyw jest chyba crash testem dla wszystkich gitarzystów, a jeśli się jednak mylę, to nieważne, bo i tak jest genialny. I ja go usłyszałam na żywo. Coś pięknego. Po Painkillerze były jeszcze dwa bisy. Legenda heavy metalu zagrała w sumie dwie godziny. Tegoroczny festiwal zapisze się w mojej pamięci jako wydarzenie muzyczne pod tytułem: zagrali Judasi plus reszta.

Z wydarzeń około-muzycznych nie mogę nie wspomnieć o miłym jegomościu, który w pewnym momencie dostrzegając moje zabiegi za jego plecami w usiłowaniu dojrzenia Judasów na koncercie Judasów (podskoki, stawanie na palcach i te sprawy), przepuścił mnie przed siebie. No i ta pałka perkusyjna, którą dzielnie dzierżyłam w dłoni przez wiele godzin. „Chodźcie, napadniemy na tę panią i zabierzemy jej pałeczkę” - usłyszałam gdzieś w przerwie pomiędzy setami. Jak wiele może człowiek zrobić, żeby ochronić zdobyte trofeum-pamiątkę, które w dodatku zostało mu tylko powierzone na jakiś czas? Nie wiem, ale dobrze, że nie musiałam się o nie bić.

Na kilka tygodni przed MH Fest, redaktor Kamil Dróżdż oznajmił mi, że jeśli się na festiwal wybiorę to napiszę relację, która potem zostanie zamieszczona na blogu audycji i'm stuck between. Będąc wtedy pełna euforii, nie do końca wiedząc co czynię, wyraziłam zgodę. Teraz wiem, że pisanie relacji z TAKICH imprez to nie lada wyzwanie i ciężka praca. To tak na koniec gwoli wyjaśnienia, co ja tu robię i skąd się tu wzięłam. A wspomnianemu redaktorowi wielkie podziękowania za tę możliwość i wyróżnienie.

Vin

Kraków, 13.08.2011