czwartek, 10 listopada 2011

echa Doreny


Uwielbiam koncerty, na których udaje mi się odpłynąć. W takich magicznych chwilach przestaje mieć znaczenie to jak wyglądam, czy jak mnie widzą inni i zapamiętale zestrajając dźwięki płynące ze sceny z wewnętrznym rytmem oddaję się emocjom. Uwielbiam też koncerty, podczas których natarczywe rozmowy, zbyt duże natężenie dźwięku, czy mała ilość miejsca przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo nastrój wykreowany przez muzyków skutecznie spycha wszelkie niedogodności na dalszy plan. Niestety stan pełnej koncertowej nieważkości udaje się osiągnąć niezwykle rzadko. Często pojawia się kotwica głęboko wryta w rzeczywistość, uniemożliwiająca odpłynięcie do świata dźwięków. Coraz więcej mamy koncertów i co za tym idzie coraz większe wymagania, na szczęście wczorajszy wieczór sprostał tym wymaganiom.

Na długo przed koncertem pojawiły się informacje o możliwości rezerwowania biletów w związku z dużym zainteresowaniem tym wydarzeniem. Zastanawiałem się na ile jest to chwyt marketingowy, a na ile faktyczna odpowiedź na faktyczne zapotrzebowanie warszawskich sympatyków post-rocka. Tuż po moim pierwszym wkroczeniu do Eufemii miałem okazję bardzo szybko skonfrontować te niewypowiedziane myśli z rzeczywistością. Niedostatki powierzchni użytkowej - bo to o nie się rozchodziło - zostały nadrobione ciepłym wnętrzem i domową przytulnością. Ostatecznie, czy to nie takie warunki są idealne do przeżywania intymnych, muzycznych emocji? Mimo rozmiarów stricte koncertowej części klubu, wielkości przeciętnego garażu na samochód osobowy, udało się uzyskać ciekawe i selektywne brzmienie, czy to w przypadku Lora Lie, czy Doreny.

Pierwsze danie tego wieczoru w postaci Lora Lie pojawiło się na scenie i w jej okolicach tuż przed godziną 21. Ośmioutworowy set złożył się na ciekawą muzyczną historię opowiedzianą dwoma ciekawymi i atrakcyjnie uzupełniającymi się głosami, momentami frywolną gitarą oraz solidną sekcją rytmiczną. Występ choć stosunkowo krótki wyrył się mojej pamięci w bardzo pozytywnej postaci. Chociaż nie nastawiałem się na to, że materiał, który Lora Lie ma na swoim koncie, będzie w stanie trącić we mnie odpowiednią strunę, to pokornie muszę przyznać, że tak właśnie się stało.

Panowie z Doreny stosunkowo szybko uporali się z ustawieniem sprzętu. Może się wydawać, że nie jest to tak szalenie istotny fakt, jednak warto go przytoczyć mając na uwadze ogromną ilość efektów gitarowych, która wylądowała przed sceną. Przed każdą z trzech pokaźnych walizek z elektroniką ustawił się gitarzysta, za ich plecami pojawiła się sekcja rytmiczna. Już pierwsze dźwięki wywarły duże wrażenie na wszystkich zgromadzonych w Eufemii. U niektórych wspomniane wrażenie zostało wyrażone nerwowym przetrząsaniem kieszeni w poszukiwaniu stoperów. Trzeba przyznać, że było odrobinę za głośno, zwłaszcza jak na tak małe pomieszczenie. Jeśli zaś chodzi o jakość dźwięku oraz jego selektywność to warunki lokalowe zdawały się  być nieistotne. Kolejne kompozycje to nie tylko dużo gitarowego grania, muzycznych emocji, ale też niesamowita przestrzeń, która rozpychała do granic możliwości ściany klubu przy Krakowskim Przedmieściu. Oprócz dobrze znanych utworów z poprzednich wydawnictw, pojawiły się także równie ciepło przyjęte nowości. Szwedzi okazali się być sympatycznymi, młodymi ludźmi, którzy oprócz ciekawych, muzycznych pomysłów mają też umiejętności do tworzenia hipnotycznych melodii i nastrojów, które warto odczuć na własnej skórze.

Wielką niewiadomą tego wieczoru – oprócz tego, czy muzyka wyrwie wspomnianą wcześniej kotwicę – była frekwencja. Skąd te obawy? Wynikały one przede wszystkim z natłoku wydarzeń muzycznych w stolicy tego właśnie dnia. Na szczęście nie było tak źle, a wnętrze Eufemii mimo, że nie wypchane po brzegi, nie świeciło pustkami.

Oprócz przytulnego klubu, ludzi złaknionych muzycznych doznań oraz muzyki samej w sobie, powstały też wspomnienia, do których chętnie będę wracał. Będę również czekał na kolejny przyjazd Doreny do kraju nad Wisłą i do tej nie zawsze życzliwej Warszawy. A na zakończenie nie pozostaje mi nic innego jak po raz kolejny pogratulować organizatorom – świetna robota!