Okres jesienno-zimowych, nocnych
wypraw i powrotów do i z Progresji rozpoczął się dla mnie koncertem Tides From
Nebula. O ile powrót przebiegł w spokojnej atmosferze kontemplacji wciąż
jeszcze żywych emocji, to podróż w stronę Bemowa nie obeszła się bez
niespodzianek.
Po raz pierwszy miałem okazję
odbyć przejażdżkę kultowym tramwajem kursującym nieopodal ulicy Sylwestra
Kaliskiego. Nie to, że nie lubię tego środka lokomocji, zwyczajnie chyba nie
mam do niego szczęścia. Tak też było i tym razem, kiedy to przed-koncertową
ekscytację przerwała mi grupa rozochoconych alkoholem autochtonów. Na szczęście
obeszło się bez dewastacji mienia i naruszenia nietykalności osobistej, a mimo
małego stresu do klubu dotarłem w jednym kawałku i to chyba jest najważniejsze.
Ostatnio modna wśród fizyków
stała się teoria dotycząca równoległych wszechświatów.Zakłada ona istnienie
nieskończenie wielu alternatywnych rzeczywistości, które są prawie takie same
jak nasza, a różnice między nimi wynikają z decyzji, które podejmują nasze
tamtejsze odpowiedniki. Decyzji odmiennych do naszych rzecz jasna. Dlaczego o
tym piszę? Właśnie to przyszło mi do głowy kiedy zjawiłem się pod Progresją o
godzinie dziewiętnastej przeklinając się w duchu za zbyt szybkie opuszczenie
ciepłego mieszkania, zakładając tym samym, że po raz kolejny przyjdzie mi
marznąć pod drzwiami klubu zamkniętego na cztery spusty. Nie dość, że można
było wejść do środka, to otwarta była już sala koncertowa, a liczba osób
wygłodniałych muzyki zdecydowanie przewyższała moje oczekiwania. Nie, to nie
koniec niespodzianek, koncert zaczął się o dziewiętnastej trzydzieści. Brawo
Progresja! Mam tylko nadzieję, że to nie chwilowe przenikanie się
alternatywnych rzeczywistości, a nowe porządki.
Licorea to istna muzyczna telenowela. Na przestrzeni ostatnich lat
zespół przeszedł kilka transfuzji i kilka transplantacji przetykanych okresami
mniej lub bardziej udanego grania. Ostatecznie poskładany w jedną całość
próbuje wrócić do pełnowymiarowej działalności. Publiczność zgromadzona w
Progresji otrzymała szybki i energetyczny set okraszony wykrzyczanymi frazami
tekstów. O ile warstwa muzyczna była zaserwowana w całkiem apetycznej formie to
wspomniany wokal okazał się być dla mnie zbyt ciężkostrawny.
Tłum powoli gęstniał i zdaje się,
że gęstnieć zaczynał coraz bardziej z każdym kolejnym dźwiękiem generowanym
przez New Century Classics. Już samo
stopniowo ustawiane na scenie instrumentarium robiło wrażenie, gdzie obok
bardziej typowych dla Progresji koncertów, pojawiły się skrzypce i wiolonczela.
Postawa międzynarodowego składu z Krakowa była dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
Nie dość, że udało im się wykreować niesamowity nastrój, wznieść niezwykłe
muzyczne obrazy, to jeszcze z dziecinną łatwością zaskarbili sobie przychylność
często trudnej, warszawskiej publiczności. Zresztą to ciepłe przyjęcie poparte
przez zgromadzonych w klubie fanów muzycznych przestrzeni brawami i owacjami
było chyba równie dużym zaskoczeniem dla New
Century Classics. Te subtelne melodie, świetnie brzmiąca perkusja, sekcja
smyczkowa i bijąca ze sceny muzyczna nadzieja to elementy, które decydują o
klasie tego zespołu.
Na koniec wisienka na torcie w
postaci Tides From Nebula. Na tle
sceny pojawił się baner promujący trasę Eartshine Tour, a z głośników zaczęły
sączyć się ambientowe dźwięki. To nowe, niemiłosiernie długie intro skutecznie
podgrzało emocje i to do tego stopnia, że w Progresji zawrzało w momencie, w
którym muzycy pojawili się na scenie. Swoją postawą po raz kolejny udowodnili,
że zasługują na miano fenomenu polskiej sceny muzycznej. Piękna gra świateł,
ekspresja sceniczna i muzyczne emocje wykreowały magiczny, koncertowy klimat.
Blisko półtoragodzinny set złożony z nowszych i ze starszych kompozycji,
pokazał jak bardzo ewoluować może studyjne brzmienie albumu, jak można zamknąć
emocje w dźwiękach, jak ukraść duszę i jak się zatracić. Rzadko spotyka się
ludzi, którzy tak szalenie przykładają się do tego, co robią i którzy wkładają
w to tak dużo serca. Dowodem na to, że muzyków Tides From Nebula można zaliczyć do wspomnianej grupy, był finał
sobotniego koncertu. Podczas wykonywania ostatniego utworu gitarzyści zniknęli
ze sceny, a o tym, że wszystko z nimi w porządku świadczyła dalej dobrze
słyszalna muzyka i gitarowe gryfy pojawiające się co i rusz nad
głowami fanów zgromadzonych w pierwszych rzędach.
Dziękuję i proszę o jeszcze!