Fonobar, ach Fonobar - klub o
niemałych aspiracjach i mniemaniu na swój temat, ale również o ciekawej
reputacji wśród warszawskich koncertowiczów. Regularnie uczestniczę w
muzycznych wydarzeniach i to w różnych, często dziwnych lokalizacjach. Jednak
klub na F jest jednym z tych miejsc, których staram się unikać. Samo miejsce
nie jest złe, dojazd nienajgorszy, wnętrze zbytnio nie odstrasza, w środku jest
nawet figura terminatora w skali zbliżonej do 1:1. Można by rzec: same plusy.
Jednak nawet gipsowy koleś z giwerą nie pomaga nadrobić niedociągnięć
organizacyjnych, a te kuleją tam od dawna.
Jeszcze niedawno powiedziałem
znajomemu, że wybieram się na koncert do Fonobaru. Po chwili namysłu stwierdził
krótko, lecz dosadnie: idziesz na własne
ryzyko. Nie mam duszy ryzykanta, ale kocham muzykę, więc poszedłem. Nie
mogę powiedzieć, że żałuję, bo tak z pewnością nie jest, jednak koncert
skończył się dla mnie o 23.30, kiedy to rozbrzmiewał pierwszy utwór ostatniego
zespołu – Butterfly Trajectory
(sic!).
Popieram jedną z internetowych
akcji, która brutalnie rozprawia się z jednostkami, które deklarują swoją
obecność na muzycznych wydarzeniach, a następnie nie stawiają się na miejscu.
Rzecz jest prosta – należy szanować organizatorów, ułatwić im pracę, zrozumieć
niedogodności, problemy itp. Myślę, że mimo wszystko warto byłoby powołać do
życia akcję, wymuszającą szacunek dla ludzi, którzy jednak na koncerty
przychodzą. Do czego zmierzam? Koncert zorganizowany w środku tygodnia powinien
zacząć się wcześniej lub chociaż o czasie, bo choć wiele jestem w stanie
poświęcić dla muzyki, to jednak nie zawsze mogę to zrobić. Przesunął się start
wydarzenia, przesunęły się próby muzyków, nastrój gdzieś uciekł, a pozostał
tylko żal, że nie wszystko udało mi się zobaczyć.
Dla każdego z zespołów, który
tego wieczoru pojawił się na scenie, był to pewnego rodzaju nowy początek: nowy
album, nowy wokalista, nowy pomysł na siebie. Jako pierwszy z tematem mógł
zmierzyć się olsztyński Defying. Już
wcześniej miałem okazję poznać materiał tej grupy, zawarty na demo Portraits i choć nie wszystkie
rozwiązania przypadły mi do gustu, to dało się w nich wyczuć muzyczny
potencjał. Moje oczekiwania i przeczucia zostały potwierdzone na żywo. Muzycy
dobrze czuli się na scenie - nowy wokalista zaskoczył nie tylko ciekawą barwą
growlu, ale i sprawnym operowaniem smyczkiem (trzeba przyznać, że przybierał
wtedy demoniczny wygląd), świetnie zabrzmiała gitara prowadząca, bardzo
solidnie zaprezentowały się bębny i wcale nie gorzej bas. Występ należałoby
uznać za udany, gdyby nie niezbyt solidne podejście akustyka, który pozbawił
słuchaczy możliwości cieszenia się masą dodatkowych efektów, przeszkadzajek,
czy sampli, których zwyczajnie nie było słychać.
Niespiesznie na scenę wkroczył
zespół Thesis. W szeregach tej
formacji również pojawił się nowy wokalista, a na horyzoncie zaczęła majaczyć
kolejna płyta, na której mają pojawić się duże ilości wokali po polsku. Nie
mogę powiedzieć, że muzycy wypadli źle, bo tak z pewnością nie było, ale stare
kompozycje Thesis tak silnie
utożsamiam z poprzednim wokalistą, że trudno było mi się odnaleźć w tej nowej
rzeczywistości. Mam nadzieję, że to tylko
kwestia czasu. Nie rozumiem jednak, dlaczego - w kontekście nowego materiału -
na koncercie pojawiło się Fates
zamiast Z Dłoni Mojr, które przecież
sprawdza się dużo lepiej. Mimo dużej sympatii z mojej strony i jeszcze
większych pokładów dobrej woli, poczynania Thesis
po raz kolejny wymykają się z objęć mojego zrozumienia.
Gwiazdą wieczoru miał być Butterfly Trajectory i wiem, że gwiazdą
był, bo muzycy tego zespołu nie zawodzą. Na ich koncie pojawił się nowy,
ciekawy materiał, który chciałem usłyszeć na żywo. Jednak mi przyświecało inne
ciało niebieskie – księżyc świecący nad Polem Mokotowskim, który mogłem
podziwiać, wymykając się tuż po rozbrzmieniu pierwszych taktów Defibrylacji. Może innym razem…