czwartek, 20 listopada 2014

MONO, Helen Money: Hydrozagadka (18.11.14)


Koncerty można podzielić na kilka kategorii wśród, których pojawiają się m.in. koncerty udane, nieudane, o dziwnym finale (patrz Morrissey w Stodole), czy koncerty poza jakąkolwiek miarą muzycznej miodności. Coraz częściej trafiam na wydarzenia, którym niezbyt wiele można zarzucić zarówno jeśli chodzi o kwestie organizacyjne jak i występu muzyków, ale wyprawa do kategoryzacyjnej przegródki, w której odbiorca ma okazję scalić się z dźwiękami, nie należą do codzienności. Szansę na odbiór muzycznych treści całym sobą, ponownie dał mi kwartet Japończyków z projektu Mono, którym zawdzięczam niemały już bagaż koncertowych wrażeń.

Zespół Mono odwiedził Warszawę na początku europejskiej trasy, promującej dwa wydane równolegle albumy: The Last Dawn i Rays of Darkness. Z dużym spokojem wypatrywałem nowego, podwójnego wydawnictwa grupy, bo byłem przekonany, że nic w twórczości Japończyków mnie już nie zaskoczy. Tymczasem okazało się, że po pompatycznym Hymn To The Immortal Wind i nostalgicznym For My Parents przyszła pora na historię opowiedzianą zupełnie innymi środkami. Spokojne, białe, bardzo melodyjne The Last Dawn świetnie kontrastuje z najmroczniejszą w historii grupy i pierwszą od lat płytą pozbawioną aranżacji na orkiestrę symfoniczną, czyli Rays of Darkness. Po wysłuchaniu obu krążków utwierdziłem się w przekonaniu, że koncertu Mono po prostu nie wolno mi odpuścić.


Zanim jednak na scenie niezawodnej Hydrozagadki pojawiła się gwiazda wieczoru, na pierwszym planie można było zaobserwować Helen Money, czyli Panią z wiolonczelą i niemałą ilością efektów. Dźwięki generowane przez Helen były momentami intrygujące, zaskakujące, a czasami nawet udane, jednak odniosłem wrażenie, że nie do końca mamy do czynienia z materiałem koncertowym. Część kompozycji zaprezentowanych na żywo, to dopiero szkice ostatecznych wersji utworów, a nawet te skończone kawałki urywały się w miejscach, które chyba zostały wybrane losowo. Materiał Helen Money ma naprawdę duży potencjał i to nie tylko dzięki niestandardowemu użyciu wiolonczeli, ale również ze względu na czające się w kompozycjach patenty, którym na ten moment po prostu brakuje ostatecznego szlifu, nie wspominając już o instrumentach puszczonych z taśmy takich jak pianino, czy perkusja, które mogłyby ożywić występ, gdyby tylko pojawiły się w namacalnej formie.


Po dosyć krótkim koncercie Helen Money ustąpiła miejsca Mono. W chwilę po tym przeniosłem się do innego świata, w którym dominował niespieszny puls, ocean dźwięków i tony muzycznych emocji, falujących od delikatnych wprowadzeń do idealnie opanowanego chaosu ścian dźwięków. Oczywiście dominował nowy materiał, który świetnie wypadł w wersji koncertowej. Z białego krążka rozbrzmiał m.in. Cyclone, Kanata czy kończący koncert Where We Begin, z czarnego - Recoil, Ignite i rewelacyjny The Hand That Holds The Truth. Ostatnia z wymienionych kompozycji w wersji studyjnej zawiera wokal nagrany przez Tetsu Fukagawę z post-hardcore'owego projektu Envy. Na koncercie wrzasków Tetsu zabrakło, ale kompozycja została tak dostosowana do realiów koncertowych, że braku tego jednego elementu utworu zwyczajnie nie dało się odczuć. Setlistę uzupełniły fenomenalne kolosy z Hymn to the Immortal Wind, czyli Burial at Sea oraz Ashes in the Snow, w którym z kolei zabrakło niezwykle charakterystycznego brzmienia gongu. Z każdym kolejnym utworem utwierdzałem się w przekonaniu, że Mono to nie tylko zespół, który do perfekcji opanował instrumentalną część muzycznego rzemiosła, ale także grupa ludzi, których z czystym sumieniem można nazwać artystami. Cieszy mnie, że wciąż potrafią zaskakiwać i w ciekawy sposób opowiadać nowe, muzyczne historie, a do tego z każdym kolejnym występem w Polsce coraz bardziej otwierają się na ludzi nie tylko poza sceną, ale także i na niej. Ciągle są niesamowicie skupieni na odgrywaniu swojej sztuki, ale coraz częściej można w nich zobaczyć nie tylko artystów, ale też ludzi.



Mimo natłoku świetnych wrażeń i porywających kompozycji, koncert skończył się niemal tak szybko, jak szybko rozbłyskały i gasły flesze telefonów komórkowych. To chyba dobrze, że mamy taki uzdolniony naród, garnący się do zajmowania się fotografią oraz duże ilości stron na niebieskim portalu z dopiskiem photography po nazwisku. Warto jednak pamiętać, że błyskanie lampą aparatu podczas koncertu, to nie tylko wyraz braku szacunku dla artysty, ale i oznaka ogólnego buractwa. Przypomnę tylko, że do niedawna za zdjęcie zrobione z fleszem, Mono potrafiło przerwać występ, czego nikt by sobie nie życzył, bo tym prostym sposobem wszyscy mogliby stracić koncert, który pretenduje do miana imprezy roku.