Rok 2012 jest dla mnie dość
niewdzięcznym czasem, a to zważywszy na nikły odsetek wykorzystanych okazji
koncertowych. Jest to powód specyficznego nastawienia do okazji wykorzystanych.
Postawa ta zawiera w sobie garść nadziei na przeżycia intensywnych emocji, ale
także obfituje w oczekiwania będące odzwierciedleniem wysoko zawieszonej,
muzycznej poprzeczki. Zaopatrzony we wspomniane składniki udałem się do
warszawskiej Chwili na koncert łódzkiej formacji Tune.
Tutaj warto wspomnieć o
specyfikacji klubu. Chwila jest bardzo ciekawym miejscem, otwartym nie tylko na
ludzi, ale też na ludzkie inicjatywy. Dużo tam ciepła oraz rodzinnego klimatu
rodem z zakurzonego salonu starej ciotki. Nie jest to lokal, którego
przeznaczeniem są duże koncerty, ale do tych bardziej kameralnych nadaje się
bardzo dobrze.
Warto również przytoczyć
ciekawy pomysł zespołu na rozprzestrzenienie ich muzyki. Przed wejściem
do klubu trzeba było dokonać wyboru: wejść za cenę biletu lub dopłacić drobną
kwotę i oprócz wejściówki otrzymać także pełnoprawną płytę Tune. Postawa godna pochwały.
Niedługo po godzinie dwudziestej
pierwszej światła nieco przygasły, na scenie spowitej dymem pojawili się muzycy
zespołu Tune, a pod sceną Serce zasiedli zaopatrzeni w poduszki fani muzycznych
emocji. Koncert rockowy spędzony w pozycji siedzącej budzi bardzo sprzeczne
uczucia. Z jednej strony statyczna, ale wygodna postawa nie kojarzy się z takim
graniem, ale z drugiej strony to właśnie ona ułatwia otwarcie się na wrażenia.
Przy teatralnym repertuarze Tune
było to wręcz pożądane. Co ma materiał z Lucid
Moments z teatralnością? Bardzo dużo! Na dowód tej tezy warto przytoczyć
chociażby sceniczne zachowanie Kuby Krupskiego – wokalisty grupy, czy dialog
pomiędzy bohaterami konceptu (Dr. Freeman).
Historia Michaela opowiedziana na żywo nabiera dodatkowej mocy, staje się
przerażająco wyraźna, namacalna i dziwnie bliska memu sercu.
Wszystko potoczyło się zgodnie z
planem. Emocje popłynęły ze sceny rwącym strumieniem, popędzane urzekającą
pracą gitary elektrycznej, pięknie wykorzystanym akordeonem, niesamowitą
postawą wokalisty i solidną pracą perkusji. W wyliczance zabrakło basu, bo
chociaż nie mam zastrzeżeń do gry Leszka Swobody, to wydaje mi się, że to
właśnie ten instrument buczał zbyt głośno i był wysunięty za bardzo do przodu,
co odrobinę zaburzało odbiór całości. Koncert skończył się po upływie niespełna
godziny, podczas której obserwowaliśmy historię Michaela, czyli materiał znany
z Lucid Moments. Chciałoby się, żeby
występ łodzian trwał dłużej, ale trzeba uszanować wolę zespołu, który
postanowił nie dzielić się kompozycjami, które znajdą się na nowej płycie. Mimo
tego okazało się, że wspomniany potok był na tyle silny, że odczucia z tego
wieczoru są jak najbardziej pozytywne. Życzyłbym sobie więcej tego typu
wrażeń.